1. Przedwczesna Obława

- Ej, ty! Czekaj no, łobuzie!
- Ani mi się śni!
Wypadłem zza zakrętu i schowałem się w wąskim przejściu między budynkami. Ścigający mnie handlarz pojawił się w uliczce sekundę później. Nadal wyzywając mnie od chuliganów, ciężko sapiąc i stawiając coraz bardziej zmęczone kroki, popędził w głąb zaułka. Gdy zorientował się, że na jego drodze stoi ściana, a po mnie nie ma śladu, odwrócił się
z wściekłością w oczach.
- Gdzie jesteś, smarkaczu?
Wyskoczyłem spomiędzy domów i ze śmiechem pognałem z powrotem ku głównej drodze. Wściekły okrzyk handlarza dał mi znać, że facet nie ma zamiaru tak łatwo odpuścić. A ja nie miałem zamiaru dać się złapać. 

Za kradzież grozi utrata dłoni. 
Wpadłem w rzekę ludzi i wykonałem gwałtowny skręt w lewo. Zdjąłem z głowy nieodłączną bandanę i zawiązałem ją sobie na nadgarstku, po czym rozwiązałem rzemyk spinający moje włosy w krótki kucyk. Zanim kupiec pojawił się na ulicy, zdążyłem się oddalić na tyle, żeby nie zdołał mnie rozpoznać. Nie ma to jak typowe dla mieszkańców Lawy czarne kudły. No i mój raczej niski wzrost sprawiał, że bardzo szybko znikałem między wysokimi rybakami, górnikami i rolnikami. Gdy upewniłem się, że ścigający mnie handlarz jest już tylko wspomnieniem, wypadłem z tłumu i ponownie wbiegłem między budynki.
Przez dłuższą chwilę przemierzałem ciemne, śmierdzące uliczki. Przeskoczyłem obrzydliwy, zielonkawy rynsztok i wspiąłem się po nierównym murze. Stanąłem na jego szczycie i popędziłem w stronę obrzeży miasta. W Lawie postawiono wiele takich ścian, mających w razie nieszczęścia ocalić chociaż część mieszkańców. Po chwili dotarłem do innej tamy. Przeskoczyłem na nią. To była jedna z głównych zapór, więc miała prawie pięć metrów grubości. Szło się po niej jak po ulicy. Miała jeszcze jedną zaletę: przebiegała przez pół miasta, łącząc się z wieloma odnogami. Niemal leniwym krokiem pokonałem resztę drogi.
W końcu opuściłem się po dziesięciometrowej ścianie na sam dół. Zadanie było tym prostsze, że u podstawy była znacznie szersza. Gdyby nie jej szorstka powierzchnia, czułbym się prawie jak na jednej z zarezerwowanych dla bogatych dzieciaków zjeżdżalni. Nie, żebym nigdy z takowej nie skorzystał. Co z tego, że w środku nocy.
Ledwie moje stopy dotknęły ziemi, otoczyła mnie gromadka potarganych i obszarpanych dzieciaków.
- Zethar! – wrzasnęły zgodnym chórkiem, który następnie rozbił się na kilkanaście piskliwych głosów, pytających, czy coś przyniosłem, a jeśli tak, to czy mam też coś dla nich. Westchnąłem.
- Może dalibyście mi odetchnąć? – spytałem z lekką irytacją.
Bachorki natychmiast się rozstąpiły i udało im się zachować milczenie na całe godne podziwu pięć sekund, ale potem znowu zaczęły się wydzierać.
Obejrzałem się za siebie. Gruby mur oddzielał slumsy od reszty Lawy.
Nie taki był cel ludzi, którzy go zbudowali, ale nie zmieniało to efektu. Władze postanowiły wykorzystać grube ściany, aby kontrolować przepływ biedoty przez główne części miasta. Dzięki temu ograniczały też liczbę kradzieży. Większość mieszkańców musiała wykorzystywać potężne, niemal niezniszczalne bramy, aby dostać się do rynku, ale ci co sprytniejsi, na przykład ja, potrafili wykorzystać nierówności murów i przemykali górą. Na powrót związałem włosy w kucyk i włożyłem na głowę dość zniszczoną, szarą bandanę. W zasadzie wszystkie ubrania ludzi biedniejszych niż arystokracja były szarobure.
- No dobra, dzieciaki – powiedziałem ze złowieszczym uśmiechem – jeśli zaraz nie zamkniecie jadaczek, to zadbam, żeby rodzice poucinali wam te długie jęzory.
Jak na ironię, odpowiedziało mi zachwycone wycie. Świetnie.
Nie ma to jak paczka wygłodniałych półsierot na karku. Z pełnym rezygnacji westchnieniem opadłem na ziemię w cieniu muru. Z niewielkiej, wielokrotnie łatanej torby wyciągnąłem zawiniątko, za które ścigał mnie handlarz.
- Co tam masz, braciszku? – spytała moja siedmioletnia siostra ze zdecydowanie zbyt długą grzywką, spod której błyskało modre oko. Prawa strona jej twarzy była zasłonięta niezbyt czystą szmatką.
Zamiast odpowiedzieć, zamachnąłem się na tłumek dzieciaków, które posłusznie się cofnęły. Odwinąłem raczej brudne szmaty, ukazując chrupką skórkę świeżego chleba.
- Proszę, o wielce wielmożna panienko – powiedziałem, parodiując absurdalnie niski ukłon, jaki składają sobie burżuje, gdy witają damy. Podałem siostrze ćwierć bochenka. Pozostałe dzieci zrobiły tak wielkie i proszące oczy, że łaskawie dałem im drugą ćwiartkę. Pozostałą połowę ponownie zawinąłem i schowałem do torby. Nie mogłem sobie pozwolić na częste, złodziejskie wypady. Jeśli za bardzo zaleziesz handlarzom za skórę, w końcu naślą
na ciebie straż miejską, a wtedy, w najlepszych wypadku, utną ci dłoń.
Na samą myśl o policji straciłem humor.
Nienawidziłem tego miasta. Nienawidziłem jego szarych, wysokich domów, do których można było wejść tylko przez dach. Nienawidziłem różnic pomiędzy warstwami społecznymi. I nienawidziłem tego, że jeśli urodziłeś się na ulicy, to byłeś skazany na spędzenie na niej reszty swojego życia.
A najbardziej nienawidziłem samych jego mieszkańców. Ludzie byli przerażeni. Żyli w cieniu wulkanu, co miesiąc wyrzucającego z siebie litry lawy, która spływała do morza prosto przez nasze miasto. Co prawda już od kilkuset lat funkcjonowały kanały, które odprowadzały magmę, nie pozwalając jej wyrządzić szkód ludziom czy budynkom, ale nawet one
nie zawsze wystarczyły. Raz na jakiś czas ognista rzeka wzbierała bardziej niż zwykle i występowała ze sztucznego koryta, zalewając ulice i domy. Właśnie na wypadek takich sytuacji miasto było poprzecinane murami, a budynki na najniższych dwóch piętrach nie miały okien. Budowano je z grubych, kamiennych bloków, które były w stanie wytrzymać dwugodzinną, piekielną powódź.
Co gorsza, ludzie traktowali ogniste wybuchy jak wolę bożą. Powstał nawet kult wulkanu, którego wyznawcy mnożyli się jak muchy. Jakiś czas temu wnieśli do gubernatora prośbę, aby zmienił nazwę miasta na Lawę. Początkowo nikt nie chciał uwierzyć, że facet się na to zgodził. Wulkaniści wnieśli więc żądanie, aby zupełnie wymazać dawną nazwę, ponieważ
nie podoba się ona ich bogowi, którym była sama ognista góra. Gubernator zgodził się również na to. Szczerze nienawidziłem jego skorumpowanego tyłka.
Melyonen najwyraźniej zauważyła, że odpłynąłem do niezbyt pozytywnych myśli, bo zaszczebiotała tym swoim śpiewnym głosikiem;
- Braciszku, dobrze się czujesz?
Skinąłem głową i uśmiechnąłem się delikatnie.
- Tak, po prostu… o czymś sobie przypomniałem.
- Zmyślasz – burknęła – znowu.
Mel i ten jej talent. Zawsze wiedziała, że kłamię, nieważne, jak bym się nie starał tego zataić.
- Może i tak – odparłem – ale nie zmienia to faktu, że powinienem już iść.
- Przecież dopiero wróciłeś, Zefiś! – zaoponowała.
- Tak, wiem – poczochrałem jej włosy i wyciągnąłem przed siebie torbę – masz, zanieś to mamie.
- Chodź ze mną – poprosiła, smutniejąc – mama za tobą tęskni. Mówi, że chciałaby, żebyś przyszedł do domu na chociaż krótką chwilkę.
Jakiego domu?, pomyślałem z goryczą. Wstałem i spojrzałem na gromadkę dzieci.
- Jeszcze tu jesteście? Idźcie mi stąd, ale już!
Bachorki posłusznie się rozbiegły, znikając między podartymi, zniszczonymi namiotami. Ludzie w slumsach rzadko kiedy budowali bardziej stabilne rudery. Każda ognista powódź groziła pochłonięciem cennych materiałów, które można było wykorzystać do celów lepszych, niż budowa łatwej do stracenia chaty. Poza tym, gdy łowcy niewolników rozpoczynali swoją obławę, często niszczyli wszystko na swojej drodze, a namiot pozwalał na błyskawiczne zwinięcie całego swojego dobytku. Kucnąłem przed siostrą
i spojrzałem jej prosto w oczy.
- Mel, daj chleb mamie i powiedz jej, że niedługo przyjdę.
- Sam w to nie wierzysz – stwierdziła z żalem w oczach, ale skinęła głową i odwróciła się na pięcie. Przebiegła parę metrów, zanim przystanęła, odwróciła się i poprosiła z niepokojem – tylko nie daj się złapać żadnemu kupcowi, dobrze?
- Tak, oczywiście – odparłem i ponownie wspiąłem się na mur. Usiadłem na jego szczycie i wpatrzyłem się w przykryte przez smog niebo. 
Kupcy, co? Pomyślałem. 
Kilkakrotnie zastanawiałem się, czy nie dać się złapać jakiemuś handlarzowi żywym towarem. Miałbym szansę na regularne posiłki, ubrania i ciepłe łóżko, zwłaszcza w zimie. Jak zwykle doszedłem do wniosku, że gdybym tak zrobił, matka i Melyonen byłyby zdane na pastwę losu, a ludzie, którzy od opłacanej służby woleli niewolników, rzadko kiedy byli
dla nich dobrzy. Jeszcze przez chwilę próbowałem przebić się wzrokiem przez grubą warstwę dymu i mgły, ale w końcu dałem sobie spokój. Podniosłem się i pobiegłem w stronę miasta.




- Spóźniłeś się, Zethar.
Keir jak zwykle był bardzo punktualny. Prychnąłem i wskazałem na jego kieszeń.
- Wybacz, stary, ale odkąd mnie wywalili, nie mam żadnego zegarka.
- Równie dobrze mógłbyś go ukraść – parsknął.
- Wolę się skupić na rzeczach, które są bardziej niezbędne do przeżycia – odparłem, przekrzywiając głowę. Zsunąłem się z muru i uścisnąłem dłoń przyjacielowi. – Robiliście jakiś nowy materiał?
- Ciągle męczymy to samo – burknął.
Wyciągnął ze swojego nieodłącznego chlebaczka coś owiniętego w wilgotny materiał.
- Mama prosiła, żebym ci trochę dał – powiedział z uśmiechem – chociaż zastanawiałem się, czy samemu tego nie zjeść, skoro się spóźniałeś.
Odwinąłem róg szmatki. W środku znajdował się całkiem spory kawałek miękkiego sera. Z rozkoszą zaciągnąłem się jego zapachem.
- Twoja mama naprawdę świetnie gotuje – wymamrotałem z rozmarzeniem.
- Wiem – odparł z dumą, po czym spoważniał – ostatnio wszystko strasznie podrożało.
- Nie ma się co dziwić – burknąłem – ostatni wylew był tak obfity, że przedarł się nawet przez rzekę i zniszczył najniższe pola uprawne.
- Pastwiska również – dodał Keir – uwiązane najbliżej wody kozy zginęły, rodzicom zaczyna brakować pieniędzy.
- Nie tylko im – mruknąłem – nawet handlarze mają słabsze dostawy. Nie powinniście zachować tego sera dla siebie? W końcu wy też go potrzebujecie, a my jakoś…
- Dacie radę? – prychnął Keir – nie narzekaj, tylko bierz. Mama i tak wyrzuca sobie, że nie dała ci więcej.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Szkoda, że tak dobrych ludzi było w Lawie tak mało.
- To co, idziemy pograć na nerwach twojemu ulubionemu znajomemu?
- Skoro chcesz sobie zaszkodzić jeszcze bardziej… Ale tym razem nie idę z tobą. Muszę pójść po zakupy.
- Więc spotkamy się na rynku. Weź na razie ten ser, oddałem torbę Mel.
Z krzywą miną przyjął pakunek.




- Znowu cię tu przywiało, przybłędo? – Scanlon bynajmniej nie uważał mnie za równego sobie, co było dość dziwne, bo przez cały czas naszej znajomości wielokrotnie udowodniłem mu, że jestem więcej wart od niego. Inna sprawa, że moja rodzina była znacznie biedniejsza.
- Wolę żyć na ulicy i mieć trochę oleju w głowie, niż siedzieć w jaskini i nie odróżniać ściany od podłogi – parsknąłem. Doskonale wiedziałem, że Scanlon mieszkał na parterze, w związku z czym nie miał żadnych okien. 
I, że nienawidził, kiedy się z tego żartowało.
- Ty mały… – wysyczał i ruszył w moją stronę, próbując mnie przestraszyć. Mimo że był ode mnie o pół roku młodszy, ledwie sięgałem mu do ramienia. Akurat w tym wypadku mój własny, nikczemny wzrost nie ponosił całkowitej winy, bo gość naprawdę był dość wysoki. Wyróżniające go od większości Lawańczyków, jasne włosy opadły mu na czoło, nadając mu wyglądu niewiniątka. To skojarzenie tak mnie rozbawiło, że parsknąłem śmiechem. Scanlon, skonfundowany, spojrzał na mnie pytająco.
Opanowałem napad wesołości i, nie czekając, aż chłopak przypomni sobie o złości, rąbnąłem go w żuchwę. Aż go odrzuciło.
- Ty mały… – wysyczał i splunął krwią z rozbitej wargi.
- Powtarzasz się – stwierdziłem i, zanim zdążył mnie złapać w pół, do czego wyraźnie się przymierzał, kopnąłem go w brzuch, odskoczyłem i pognałem w stronę rynku. Jak zwykle wykorzystałem tłum, żeby zgubić pościg.
W końcu stanąłem pod jednym z nielicznych drzew rosnących w mieście. Keira jeszcze tu nie było, więc wspiąłem się na dąb i usiadłem na jednej z wyższych gałęzi. Nikt by mnie tu nie zauważył. Ludzie rzadko kiedy patrzyli w dal, a jeszcze rzadziej w górę. W zasadzie robili to tylko, gdy słyszeli trzaski i grzmoty dobiegające z wulkanu. Wtedy z przerażeniem wpatrywali się w ognisty szczyt, aby upewnić się, że jeszcze nie splunął lawą.
Keir przyszedł po jakichś pięciu minutach. Zeskoczyłem z drzewa i przybrałem surowy wyraz twarzy.
- Spóźniłeś się – stwierdziłem z udawanym niezadowoleniem.
- To ty byłeś przed czasem – odparł, nie dając się zbić z tropu – dokopałeś Scanlonowi?
- Dzisiaj był jakiś mało ruchliwy – stwierdziłem – więc tylko zażartowałem z jego parterowego mieszkania, dałem mu w mordę i zwiałem.
- Szkoda, ostatnio trochę za bardzo się panoszył.
- Bardziej niż zwykle?
Keir skinął głową.
- Chyba odwiedzę go w czasie zajęć.
- Jeśli dyrektor cię zobaczy…
- To co zrobi, wywali mnie? – spytałem z cierpkim wyrazem twarzy – już to zrobił.
- … to pośle po straże – dokończył, nie przejmując się moją sarkastyczną uwagą.
- Zanim mnie dorwą…
- Szkoła ma własną ochronę, przecież wiesz – powiedział ponuro – to nie skończyłoby się dobrze.
- Wiem, wiem – mruknąłem – ale kiedy patrzę na krzywą mordę tego idioty, to…
Wykonałem rękami ruch, jak gdybym skręcał komuś kark.
- Tak, mnie też coś trafia – mruknął Keir – dlatego bądźmy od niego mądrzejsi. Poza tym, sam do niego poszedłeś.
- Bo się stęskniłem i nadal nie odpłaciłem mu za Mel – odparłem drwiąco. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem z powrotem w stronę obrzeży miasta.
- Czekaj!
Nie miałem na to ochoty. Przeciskałem się pomiędzy noszącymi pozbawione koloru ubrania ludźmi, którzy dawno zapomnieli, czym jest śmiech. Moje bose stopy przemykały po wygładzonych przez czas, rozgrzanych kamieniach. Podczas ostatniego wylewu lawa się tu nie dostała, dzięki czemu dąb na środku rynku jeszcze rósł, ale zastanawiałem się, kiedy ten stan rzeczy ulegnie zmianie.
W mieście brakowało roślin, co było kolejnym powodem, dla którego go nienawidziłem. Wszędzie tylko stały szare budynki, a ludzie nosili albo zupełnie bure, albo wyblakłe, często wielokrotnie łatane ubrania. Nieliczne, bogatsze kramy kupców z zewnątrz niemal raziły w oczy swoimi ostrymi, wyrazistymi barwami. Do Lawy można się dostać tylko przez morze. Szczerze zastanawiało mnie, dlaczego gubernator jeszcze nie postanowił utworzyć państwa-miasta, zamiast nadal płacić srogie daniny królowi. Z naszymi kopalniami, żyznymi, wulkanicznymi glebami i morzem powinniśmy aż opływać w złoto, tymczasem większość mieszkańców, nie licząc kilku magnackich rodzin, ledwie wiązała koniec z końcem.
Keir, w odróżnieniu od Scanlona czy cholerycznego handlarza sprzed południa, znał mnie i moje sztuczki. Sam go ich nauczyłem. Bez problemu odnalazł mnie w tłumie i pociągnął za ramię w stronę bocznej uliczki. Oparłem się o ścianę i spojrzałem na niego wyczekująco.
- Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego – powiedział – słyszałem pogłoski, że tym razem obława pójdzie na cztery dni przed wybuchem.
- Tak wcześnie? – spytałem zaskoczony. Zazwyczaj łowcy niewolników polowali na nowy towar na dwa dni, czasem nawet w przeddzień ognistej powodzi.
- Rzekomo chcą was zaskoczyć, żebyście nie zdążyli się schować – powiedział – ale to nie jest pewna informacja.
- Skoro chcą nas zaskoczyć, to równie dobrze mogą to zrobić i dzisiaj – mruknąłem. Do wybuchu został jeszcze tydzień – Byłeś w dokach? Ich statek już przypłynął?
- Ogromny galeon – skinął głową – widziałem rano w drodze do szkoły.
- Przecież marina w żaden sposób nie leży po drodze – zauważyłem.
- Byłem ciekawy pogłosek – odparł.
- Że też nie mogli przypłynąć później – mruknąłem – przecież zazwyczaj pojawiają się raz na pół roku, a to już trzeci raz od ostatniej zimy.
- Podobno gubernator ich o to prosił, bo nie może sobie poradzić z przeludnieniem.
- Dlatego specjalnie podniósł podatki, żeby więcej ludzi nie było w stanie opłacać mieszkania w mieście i musiało przenieść się do slumsów, gdzie łowcy mają prawo do obławy? – spytałem ponuro.
- Nie pomyślałem o takiej opcji – mruknął.
- Dlatego to ja powinienem chodzić do tej szkoły – odpowiedziałem ze śmiechem – przynajmniej rozumiałbym przerabiany materiał!
- Ej, ja go rozumiem!
- Tak, siły też rozumiałeś – prychnąłem, ale dłużej się nie kłóciłem.
Spojrzałem w niebo. Słońce usilnie próbowało przebić się przez grubą warstwę smogu, ale efekt był mierny. Wyglądało jak rozmazana, jasnożółta plama na szarym tle. Keir wyciągnął ze swojej torby ser i mi go podał.
- Zapomniałbyś – stwierdził. Przez krótką chwilę też próbował przebić się wzrokiem przez dym, ale zaraz potem spojrzał mi prosto w twarz. Niechętnie odpowiedziałem na jego taksujące spojrzenie.
- O co chodzi? – spytałem.
- Jak ma się Melyonen? – spytał cicho.
Odwróciłem wzrok.
- Ten idiota… niech go dorwę, gdy nikogo nie będzie w pobliżu, a…
- Pogorszyło jej się? – spytał zaniepokojonym głosem.
- Nie – mruknąłem cicho – ale raczej się też nie poprawi.
Odbiłem się od ściany budynku.
- Tak czy inaczej, idę już – mruknąłem. Nie przeszedłem pięciu kroków, gdy usłyszałem wołanie Keira.
- Zethar, spójrz!
Odwróciłem się. Jego głos był zaniepokojony. Musiało się stać coś złego. Chłopak wskazywał na rynek. Ludzie rozstąpili się, przepuszczając dwudziestkę uzbrojonych w pałki i odpowiednio przystosowane do łapania ludzi widły drabów.
- Niemożliwe… – wymamrotałem – już dzisiaj?
Odwróciłem się na pięcie i pobiegłem do muru. Wspiąłem się na niego i co sił pognałem do slumsów. Ruszyła przedwczesna obława.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz