Prolog

Pokój, który wybrał na próbę, był obskurny, pełen pyłu, pająków i karaluchów, i pozbawiony jakichkolwiek okien, źródeł światła czy mebli. Wyraźnie nikt nie wchodził do niego od lat, bo warstwa kurzu zalegającego na podłodze była gruba jak dywan. Każdy krok pozostawiał po sobie wyraźne ślady, a żadnych obcych tu nie było. Stanowiąca jedyny element wystroju kurtyna, niegdyś zapewne czerwona, leżała rzucona byle jak w kącie pokoju.
W świetle gromnic nabrała szaro – cynobrowego odcienia, ale nadal niemal zupełnie zlewała się z burą podłogą i obdartymi z tynku ścianami, na których widniały ślady po kulach i zbrązowiałe plamy zakrzepłej krwi. Z sufitu zwisał zdewastowany żyrandol, a raczej jego smętne resztki. Nawet pozbawione piątej klepki dzieciaki z okolicy i najtwardsze dresy bały się wchodzić do opuszczonego dworu, a zwłaszcza do tego pokoju, w którym zamordowano więcej ludzi, niż mieszkało w trzech najbliższych wsiach. Ale do tego celu potrzebne było właśnie takie miejsce. Tym bardziej, że brat jego pradziadka został tu rozstrzelany. Z krewnymi łatwiej niż z obcymi. Przynajmniej tak mu się zdawało. No i w podziemiach pałacu leżały sterty kości zabitych.
Przeżarte przez pleśń i wilgoć, zbutwiałe deski przy każdym kroku skrzypiały złowieszczo, grożąc zawaleniem. Obcy, który jako pierwszy od siedemdziesięciu lat odważył się naruszyć spokój tego miejsca, był już gotowy. Od miesiąca znosił kolejne narzędzia i składniki, a teraz, wraz z parą wtajemniczonych, przyszedł tu, by nareszcie zrobić to, do czego od tak dawna się przygotowywał. Jako pierwszy wstąpił do pokoju, stąpając tylko po sprawdzonych deskach. Być może, gdyby był większy, podłoga by go nie utrzymała, ale tak jak jego przyboczni był bardzo drobny. W jednej dłoni trzymał gromnicę, w drugiej opasłe i nieco zapleśniałe tomiszcze, znalezione w piwnicy własnego domu. Część kartek zaginęła na zawsze, część spleśniała, a notatki na jeszcze innej były nie do rozszyfrowania, ale udało mu się nie tylko wyciągnąć z księgi ogół informacji, ale również przygotować to, co czekało pod przytaszczoną z opuszczonego teatru kurtyną.
Podszedł do zasłony i z wyrazem triumfu na twarzy, ukrytym pod obszernym kapturem czarnej pałatki, zdjął ją ze starannie ukrywanej, drewnianej skrzyni. Odgonił kilka karaluchów i pająków.
- Patrzcie – wymamrotał grobowym, dramatycznym tonem – oto owoc naszych starań. Dzisiaj umarli odpowiedzą na nasze prośby.
Mówił powoli, starannie dobierając słowa. Nie chciał zepsuć nastroju nieodpowiednimi, zbyt przyziemnymi określeniami.
Odpowiedziały mu dwa zduszone, nieartykułowane piski. Przywódca, postanawiając nie reagować na takie oznaki tchórzostwa, podniósł wieko skrzyni. Jego nos uderzył smród zgnilizny i pleśni wymieszany z odorem mysich odchodów. Para wtajemniczonych podeszła bliżej i zgodnie z jego poleceniami zaczęła wyjmować kolejne przedmioty; najpierw wydobyli pięć świec, i zapalili je, ustawiając w równych odstępach w koło. Przywódca podał im kanister i szeroki na dziesięć centymetrów pędzel. Jego przyboczni posłusznie namalowali krąg, wpisali w niego pentagram, a później, z pomocą innego, cieńszego pędzla, dodali kilka napisów w obcym im języku, oraz symboli, których znaczenia nie znali, a nawet bali się poznać. Świece, grube gromnice, stały teraz na końcach ramion pięcioramiennej gwiazdy. Pomiędzy nimi błyszczały karmazynowe, schnące szybko okręgi, w których „dziatki” zaczęły układać komponenty. Ich przywódca chodził w koło, bacznie lustrując postępujące prace. Skończyli na dziesięć minut przed północą.
Właściciel księgi stanął przy ramieniu pentagramu, naprzeciw drzwi. Jego pomagierzy ustawili się za nim, w obrębie kręgu obronnego, którym przywódca zajął się osobiście. Podali mu księgę i nowiutki, japoński nóż kuchenny, ostry jak brzytwa i długi jak przedramię od łokcia po sam nadgarstek. Ich zwierzchnik otworzył tomiszcze na założonej stronie
i rozpoczął długą litanię, co chwila zerkając na zegarek, co do sekundy dostrojony do czasu miejscowego. Ustawienie go wymagało mnóstwa pracy.
Monotonny, recytujący obce słowa głos wypełnił pokój i zdawał się narastać z każdą chwilą. Przyboczni prowadzącego rytuał zerknęli na siebie z bladymi uśmiechami rozciągniętymi na zmartwiałych twarzach. Zgodzili się na tę akcję, bo doszli do wniosku, że zrobią parę zdjęć, pośmieją się, popatrzą na te okultystyczne bzdury i wrócą do domu, ale teraz nie byli już tego tacy pewni. Sam budynek ich przerażał, a dźwięk głosu przewodnika zaczynał tracić ludzkie brzmienie. Chwilami zdawał się zmieniać w kilka różnych tonów, niektóre z nich przypominały szept, rozpływając się na granicy słyszalności, inne zdawały się krzyczeć.
Gdy do północy zostały trzy minuty, krąg zaczął dymić. Cienkie, śmierdzące smużki krążyły nad wyrysowanymi na podłodze symbolami i liniami, tworząc w powietrzu drugi krąg. Głos recytującego upiorną litanię już w ogóle nie przypominał ludzkiego. Brzmiał jak mieszanka potępieńczych szeptów, wrzasków i zwierzęcego wycia, ale w jakiś sposób nadal dało się słyszeć te same, straszliwie brzmiące słowa. Być może nawet recytujący się przestraszył. Być może chciał przerwać rytuał. Być może próbował zamknąć księgę, zetrzeć krąg i wrócić do domu, ale nawet, jeśli tak było, nie mógł. Nadal pewnie trzymał tomiszcze, tylko jego dłonie zaczęły drżeć, albo z przerażenia, albo przez ciężar oprawionych w deski kartek.
W chwili, w której dostrojony co do sekundy zegarek wskazał północ, recytująca litanię drobna postać wrzasnęła i skuliła się w spazmie bólu. Opadła na kolana, kaszląc ciężko. Na jedyne puste miejsce w kręgu transmutacyjnym spadła piana śliny wymieszanej z krwią przewodnika. W momencie, w którym dotknęła ziemi, zarówno krąg namalowany na ziemi, jak i ten powstały z dymu, zaczęły świecić złowieszczym, cynobrowym blaskiem. Towarzysze odprawiającego rytuał cofnęli się, przerażeni. Wystąpili z kręgu ochronnego i biegiem ruszyli ku drzwiom, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego przeklętego miejsca i ich obłąkanego przywódcy. Nie zdążyli przebyć nawet połowy drogi do wyjścia z pokoju, gdy poczuli przeszywający ból w piersiach. Spróbowali wrzasnąć, lecz zabrakło im tchu w płucach. Jeden z nich postąpił krok naprzód, lecz noga go nie utrzymała. Złamała się, jak zapałka, a potem zaczęła obracać w pył.
Przerażeni towarzysze upadli, nie będąc w stanie wydusić z siebie choćby jęku. Ich ciała zaczęły się kruszyć i rozpadać, a przerażenie ściskało gardła. Nie mogli wołać o pomoc ani szukać jakiegokolwiek sposobu na ocalenie. Nie potrafili wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Straszliwa prawda uderzyła w nich, pozbawiając wszelkiej nadziei. Zrozumieli, że jedyne, co im pozostało, to czekanie na śmierć.
Odprawiający rytuał nie przerwał ceremonii. Niewzruszonym głosem, jak gdyby nie zauważył, że z ust cieknie mu strużka krwi, a jego znajomi umierają, kontynuował litanię.
On również tracił siły. Nie minęło wiele czasu, gdy nie był w stanie wydobyć z siebie nic więcej, jak zduszonego szeptu. W przeciągu kilku minut jego towarzysze znikli, jak gdyby nigdy nie istnieli. W ciszy obrócili się w dwie kupki czarnego popiołu. Pozostały przy życiu przewodnik również umierał. W momencie, w którym jego głos urwał się i zamilkł, czarny pył, pozostały po jego kompanach, został zdmuchnięty na środek kręgu przez wiatr, który nie miał prawa się tam pojawić.
Klęcząca sylwetka upadła, a kaptur zsunął się z jej głowy, ukazując twarz należącą do nie starszego niż ośmioletniego dziecka. Chłopiec leżał bez życia, a jedyną oznaką, że jeszcze nie umarł, była jego szybko, lecz słabo unosząca się i opadająca pierś. Jego wielkie, szafirowe jak nocne niebo oczy martwo wpatrywały się w przestrzeń. Prochy jego przyjaciół zapłonęły zimnym, błękitnym płomieniem. Powoli uformowały się w czarnego kruka. Ptak zakrakał chrypliwie, podskoczył i poszybował ku leżącemu bez życia dziecku. Wylądował przy jego głowie i przyjrzał mu się, jakby z zainteresowaniem przekręcając łeb. Zakrakał jeszcze raz, tuż przy jego uchu, a gdy nie doczekał się reakcji, uderzył dziobem w czoło chłopca.
Ośmiolatek jęknął i półświadomie przyłożył dłoń do zranionego miejsca. Kruk zakrakał przenikliwie, z triumfem i irytacją wpatrując się w powracającego do życia wyrostka.
- Masz szczęście, prawnuku mego brata. Byłeś za słaby, by bez ofiar przeprowadzić rytuał, więc miałeś szczęście, że przyprowadziłeś ze sobą tak głupich towarzyszy. Zapewne i tak powinieneś umrzeć, ale przeżyłeś, a skoro udało ci się mnie przywołać, wiedz, że od tej pory twoje życie leży w moich szponach. Nauczysz się szacunku do przodków, głupcze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz