1. Przebudzenie w Ciemności


Na początku nie było nic. Nic nie czułem, nic nie widziałem, nic nie słyszałem. Nie wiedziałem, kim ani czym jestem. Nie wiedziałem nic, nie mając nawet świadomości, że powinienem wiedzieć cokolwiek. Unosiłem się, a może i tonąłem, tak jak pozostali. Nic mnie nie interesowało, a wszechogarniająca pustka koiła i czyniła mnie szczęśliwym, chociaż nie byłem tego świadom. Nie mogłem być, bo jakakolwiek świadomość już by coś oznaczała. A ja byłem niczym. Nie miałem poczucia czasu, bo czas dla mnie nie istniał. 

Nie wiem, ile to trwało, ale po mileniach, a może sekundach, 
gdzieś w mojej głębi coś się pojawiło. Coś, czego nie powinno tam być. Było nim uczucie. 
Uczucie pustki.
Zaraz po nim, a może po wielu wiekach, nadszedł strach. 
Dlaczego było tu tak pusto? 
Dlaczego się bałem? 
Czas płynął lub stał w miejscu, a po strachu nadeszły kolejne uczucia,
których być nie powinno. 
Zacząłem się nudzić, czuć zimno, uświadamiać sobie, że dokoła mnie jest ciemno. 
Zrozumiałem, że słyszę szum. Wkrótce dotarło do mnie, że to krew szumiała mi w uszach. Sama świadomość posiadania uszu i krwi spadła na mnie jak błyskawica. Nie wiedziałem, skąd pochodziła i nie wiedziałem, jaki był jej cel. 
A potem wszystko się poruszyło. Poczułem, że się duszę. Coś w moim wnętrzu mówiło mi, że muszę przeć do góry, poruszać nowo odkrytymi rękami i nogami, walczyć. Zrobiłem to więc, bojąc się, co mogło nadejść, jeśli nie posłucham tego wewnętrznego, nowego głosu. 
Gdy po raz pierwszy machnąłem rękami, poczułem się bardzo dziwnie. Miałem niejasne wrażenie, że kiedyś gdzieś już to robiłem, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie. Moje ciało zaczęło się samo ruszać, ciągnąc mnie w górę, próbując wziąć wdech. Dusiłem się i już myślałem, że nie odnajdę tego, czego szukałem, gdy moje palce nagle przez coś się przebiły. Jeszcze jeden wymach i moja głowa wynurzyła się z tego, w czym się unosiłem. Z przerażeniem otworzyłem oczy, łapczywie chwytając powietrze. 
Moje płuca wypełniły się nieznanym, boleśnie się rozkurczając. Strach ściskał mi gardło. 
Gdzie byłem? 
Po co? 
Dlaczego? 
Co powinienem zrobić? 
Dokoła mnie panowała ciemność. Stopy szukały podłoża, lecz nie mogły go znaleźć. 
I wtedy, gdzieś w dali, zobaczyłem słabe światełko. Słabe, migoczące, złote. Poczułem, że muszę do niego dotrzeć. Moje nogi poruszyły się, pchając mnie w jego stronę. Nagle uświadomiłem sobie, że mogę na czymś stanąć. Było miękkie i stopy się w tym zapadały, ale i tak było to łatwiejsze niż próby płynięcia w tym, z czego się wynurzyłem. Zacząłem brodzić, powoli posuwając się do przodu. Światełko zbliżało się, z każdą chwilą stając się jaśniejsze. 
Do moich uszu dotarł jakiś dźwięk. Monotonne słowa. Jeszcze chwilę temu nie wiedziałbym, że ktoś coś mówił, ale teraz już wiedziałem. Zarówno światło, jak i mantra przyciągały mnie, namawiając, bym się zbliżył. Posłusznie posuwałem się do przodu, aż w końcu znalazłem się w kręgu światła. Zobaczyłem, że to, w czym brodziłem, to czarna, gęsta maź. Teraz sięgała mi już tylko do kolan, chociaż wcześniej byłem w niej zanurzony 
po ramiona. Z zaskoczeniem odkryłem, że wiem, czym w ogóle są kolana 
i ramiona, że potrafię nazwać części swojego ciała. 
Fakt, że w ogóle mam coś takiego, jak ciało, był dla mnie bardzo trudny do zaakceptowania. 
Przede mną pojawiło się coś nowego. Z czarnej cieczy wyrastał ląd. Czarne, lśniące kamyczki błyszczały w świetle świec. To świece tak lśniły. Pomiędzy nimi, na dużej, pokrytej znakami skale ktoś siedział. To on recytował mantrę. Miał zamknięte oczy. Jego twarz skrywał cień i obszerny kaptur.
Niepewnie poruszyłem się do przodu, chcąc opuścić dziwne, czarne jezioro. Z zaskoczeniem zastanowiłem się nad nowym słowem, które przyszło do mnie znikąd. 
Jeszcze dwa kroki i podłoże zmieniło się. Zamiast miękkie
i oślizgłe, teraz było twarde i kłuło w stopy. Pewnie szedłem już po kamyczkach, które pokrywały ląd. Potknąłem się i wywróciłem. Na chwilę moją głowę przykryła ciecz, a ja z przerażeniem się wyprostowałem, nie chcąc się w niej zanurzać nawet na chwilę dłużej. 
Mój pełen paniki pisk oderwał recytującego od mantry. Otworzył odbijające światło świec oczy i zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem. 
Podniosłem się i, drżąc, wyszedłem z jeziora. Mężczyzna milczał przez chwilę, a potem zapytał wrogim głosem;
- Kim jesteś?
Gardło ponownie ścisnął mi strach, na chwilę odpędzony przez ciepłe światło płomyków świec. Nie wiedziałem, jak przemówić w jego języku. Czekający na odpowiedź człowiek wydawał się nieprzychylny, jadowity, zły. 
Czułem, jak bił od niego chłód, zawód i podejrzliwość. Wszystkie te uczucia uderzyły w mój osłabiony umysł, niszcząc jego wątłe bariery i oplątując mnie niczym pajęcze sieci. Mężczyzna nawet nie wiedział, co robił. 
Nie czuł tego. 
Spróbowałem wznieść jakikolwiek mur pomiędzy sobą a nim, obronić się przed jego pełnym zawodu jestestwem. 
Nieświadomie oplątujące mnie emocje powoli ustąpiły przed moimi rozpaczliwymi próbami obrony. 
Nagle poczułem się bardzo słaby. Kolana się pode mną ugięły i uderzyłem nimi w twarde, ostre kamyczki, rozcinając skórę. Czułem, jak jezioro zaczęło mnie wzywać. Część mnie pragnęła do niego powrócić, na powrót zniknąć, oddać się wiecznej ciszy. Ciało pragnęło pozostać na swoim miejscu. Obydwie walczące we mnie części były słabe. Zbyt słabe, by powziąć jakąkolwiek decyzję. Ponieważ jednak to ciało mogło się poruszyć, a ono było na lądzie, a umysł w swoim obecnym stanie nie potrafił go opuścić, pozostałem w miejscu. Wpatrzyłem się szeroko otwartymi oczami w nieznajomego, a on zimno ponowił pytanie;
- Kim jesteś, dzieciaku? Odpowiedz.
Jego uczucia znowu zaatakowały moje jestestwo. 
Czułem jego rosnący zawód. 
Dlaczego był zawiedziony? 
Półświadomie wycofałem się w głąb siebie, otaczając się kolejnymi barierami, kolejnymi murami, aż jego emocje, chociaż mnie otaczały, nie mogły już mną zawładnąć. Nie mogły opleść mnie swoją pajęczą siecią i uczynić swoją marionetką.
Spróbowałem sobie przypomnieć, aby mu odpowiedzieć, ale nie mogłem. Kim jestem? Nie wiedziałem. 
Uczucia zaatakowały ponownie, tym razem dołączyło do nich zniecierpliwienie.
Złapałem się za głowę i skuliłem, wycofując się jeszcze bardziej, aż ledwie mogłem poczuć nawet kaleczące kolana kamienie, ale chociaż zalały mnie nazwy różnych rzeczy, nie odnalazłem pośród nich swojego imienia. Jedynie jego cień, niemożliwy do odczytania, zupełnie, jak gdybym kiedyś je znał. Ale było to dawno temu. I numer. Numer był wyraźniejszy od cienia imienia. Złość, niecierpliwość, zawód. 
Złość, niecierpliwość, zawód.
Złość, niecierpliwość, zawód.
Złość...
Czułem, że jeśli będę przez nie otoczony jeszcze chwilę dłużej, nie pozostanie mi nic innego, jak zamknąć się w głębi siebie, albo te emocje mnie zniszczą, uczynią mój umysł częścią siebie.
Już miałem zamknąć się w sobie, gdy uczucia osłabły. Niepewnie podniosłem wzrok. Mężczyzna w ogóle się nie poruszył, ale najwyraźniej postanowił zapanować nad sobą i swoim Sercem. Czekał jeszcze trochę, milcząc, a potem powiedział chłodno;
- Zostań tu. Nie waż się ruszyć z miejsca. Za chwilę wrócę.
Wstał i wyszedł korytarzem ukrytym za czarną, tak jak wszystko dokoła, ścianą. Nagle poczułem się bardzo samotny. Doszedłem do wniosku, że wolałbym być otoczony i oplątany przez jego uczucia, niż pozostawiony samemu sobie. Powróciłem na powierzchnię umysłu, rozpaczliwie szukając jakichkolwiek bodźców. Niemal z przyjemnością odebrałem to, co mnie otaczało i to, co czułem.
Rozbite kolana bolały, igły zimna wbijały się w nagą skórę. Na plecach czułem dziwny dotyk ciepła i ledwie zauważalny, subtelny powiew pochodzący od jeziora. Czarna istota, z której dopiero, co się wynurzyłem, wzywała mnie z powrotem. Szeptała, obiecując, że przyjmie mnie jak kochająca matka, nucąc pieśń, dzięki której czułem się uspokojony. 
Jej melodia sprawiała, że chciałem zasnąć, zamknąć oczy i zapomnieć o przeżyciach ostatnich chwil, a może raczej mileniów, powrócić do matki. Niemal jej posłuchałem, ale z jakiegoś powodu czułem, że nie powinienem. Nie bez powodu tamten mężczyzna mnie wzywał, nawet, jeśli wydawał się zawiedziony. Skoro się zawiódł, to musiał czegoś po mnie oczekiwać. Nawet, jeśli nie byłem tym, czego pragnął od matki, chciałem mu pomóc. Chciałem pozostać na lądzie jeszcze chwilę. Jakaś cząstka mnie coraz mocniej domagała się powrotu do nicości, lecz ją zignorowałem. 
Jeszcze nie teraz. 
Gdy nadejdzie czas, zrobię to, ale jeszcze nie teraz. Byłem zaciekawiony i chciałem wiedzieć, dlaczego się obudziłem i dlaczego mężczyzna był zawiedziony.
Klęczałem, czekając na powrót obcego. W końcu wrócił, prowadząc ze sobą kogoś jeszcze. Podniosłem wzrok. Obok wysokiej sylwetki mężczyzny majaczyła niższa, przygarbiona. Z cienia korytarza wynurzył się pomarszczony człowiek, z mądrymi choć wyblakłymi oczami. Miał równo przyciętą, czarną brodę, na głowie nosił biały turban i ubrany był w czarną, obszerną szatę. Na ramieniu trzymał dużą torbę. Jego umysł był o wiele bardziej wyciszony, niż burzliwy umysł jego młodszego towarzysza. Dawał mi ukojenie i nieświadomie działał jak tarcza, powstrzymując nagromadzone, negatywne emocje.
Na mój widok starzec zamarł na chwilę, a potem opadł na kolana i w niskim pokłonie niemal uderzył czołem w ziemię. Poczułem płynący od niego szacunek i szczęście. Ani odrobiny wątpliwości. 
Ani odrobiny zawodu.
Mężczyzna, który go przyprowadził, nie miał już na sobie płaszcza, w którym go zastałem. Teraz nosił białą szatę, przepasaną równie białym, szerokim pasem materiału.. Był o wiele młodszy od swojego towarzysza, miał czarne włosy i śniadą skórę. Wwiercał we mnie spojrzenie podejrzliwych, piwnych oczu. 
Bijący przede mną pokłon starzec wyprostował się w końcu. 
- Czy to ty, Władco? – spytał przyciszonym głosem, ale i tak ogromna jaskinia poniosła go potężnym echem. Spojrzałem na niego niepewnie,
nie wiedząc, o co chodzi. Kim był Władca? Zalała mnie fala emocji.
Niepewność, strach, zwątpienie. 
Słabość. 
Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że tym razem były to moje własne uczucia. 
Starzec zmierzył swojego towarzysza krzywym spojrzeniem. Natychmiast odczułem jego dezaprobatę i mimowolnie się skuliłem. Nie chciałem, by skupiał się na mnie. Ale on skupił się na mężczyźnie obok.
- Haatimie, powinieneś ukłonić się przed Władcą – jego głos był pełen nagany.
- To nie może być on – padła chłodna odpowiedz. Ponownie odczułem jego niedowierzanie, a potem niemą prośbę o zrozumienie – mistrzu, błagam, spójrz tylko na niego. Wygląda jak trup!
- Może to dlatego, że jeszcze przed chwilą nim był? – zauważył starzec z nutą sarkazmu w głosie, a ja odczułem jego irytację. 
- Władca został zamordowany, gdy był dorosły, a ten tutaj to zaledwie ośmioletni dzieciak!
- Przecież wiedzieliśmy, kogo przyzywamy – upomniał go mistrz. Zadrżałem, czując, jak na dnie jego spokojnego Serca budzi się gniew i rośnie zniecierpliwienie – daliśmy odpowiednią informację o ciele, duszy i umyśle. To musi być on, więc pokłoń się. 
- Najpierw chcę mieć dowód – odparł Haatim i, nie czekając na odpowiedź, podszedł do mnie. 
Niedowierzanie. Zawód.
Mocno złapał mnie za ramię i zmusił do stanięcia na nogach. Z ust wyrwał mi się cichy jęk. Jego uścisk był mocny, a palce boleśnie wbijały się w wychudzone ciało. Ledwie udało mi się powstrzymać kolana przed kolejnym ugięciem się. Mężczyzna dodał, niemal błagalnym głosem, a na dnie jego świadomości wyczułem cień desperacji – Mistrzu, spójrz tylko na niego. To sama skóra i kości. Wygląda, jakby miał zaraz umrzeć z głodu. Nie może mieć więcej, niż osiem lat. Władca miał prawie dwa tysiące, gdy zginął!
- To niczego nie dowodzi – upomniał mu starzec. Gniew powoli rósł.
Podszedł do nas i kucnął tuż przy moich nogach. Na skraju świadomości słyszałem jego myśli. 
Jak ten głupiec mógł pozwolić Władcy poranić sobie kolana? 
Czubkami palców przejechał po mojej skórze, zbierając z niej krew i wyciągnął w stronę mężczyzny dłoń. Jego gniew nagle wyparował, a raczej zniknął pod taflą spokoju i ciszy. Dobrej, przyjemnej ciszy. W jakiś sposób starzec błyskawicznie nad sobą zapanował, gdy tylko mnie dotknął. Zupełnie, jak gdyby sama moja bliskość coś potwierdziła. Coś, co miało dla niego znaczenie.
- Spójrz, Haatimie, jego krew jest czarna – mistrz podniósł się. Poczułem słaby przepływ energii w jego dłoni. Utworzył w niej małą, świecącą kulkę i zbliżył ją do mojego przedramienia – jego skóra jest blada i tak cienka, że możesz pod nią zobaczyć niemal każdą żyłę. Po twoim uścisku na pewno pozostanie mu siniak. To Shiye.
- To niczego nie dowodzi – prychnął Haatim – każdy z jego rodzaju tak wyglądał.
Tym razem gniew nie urósł. Mistrz panował nad sobą całkowicie, a dziwna pewność sprawiała, że nawet ja zaczynałem czuć się bezpieczniej. Jedynie lekka warstwa niecierpliwości burzyła spokój jego Serca.
- Wedle wszystkich opisów, które się zachowały, jego oczy powinny mieć barwę najgłębszego szkarłatu – powiedział powoli – z grubą, ciemną obwódką i pięcioma plamkami czystego złota w prawej, a czterema w lewej tęczówce. Jeśli się to sprawdzi, mamy niezawodny dowód, że to Władca.
- Jego syn miał identyczne oczy – burknął Haatim – a jego byśmy tu 
nie chcieli.
Przez barierę spokoju starca, nieświadomie mnie osłaniającą, przebiło się niedowierzanie Haatima, ale było na tyle słabe, że udało mi się je zignorować.
- Jego syn był mieszańcem – przypomniał mistrz – więc jego kły 
były zdecydowanie krótsze niż u Władcy. To też możemy sprawdzić.
Nagle spokój jego Serca został na chwilę zaburzony przez niepewność i skruchę.  Spuścił wzrok, nie czując się godnym, by spojrzeć mi w oczy, a potem łagodnie wsunął palec pod moją górną wargę i nieco ją podniósł.
- Władco, przepraszam, że traktuję cię jak konia na jarmarku – wymamrotał, najwyraźniej nieświadomie dając mi odczuć swoje poczucie winy – ale otwórz usta, to dla twojego dobra.
Niepewnie wykonałem polecenie. 
Wszystko, co burzyło ostoję, jaką był dla mnie spokój mistrza, znikło, z powrotem zastąpione przez całkowitą pewność.
- Nieludzko ciemne wargi, górna ciemniejsza od dolnej, odpowiednie oczy, bardzo długie kły – skwitował mistrz z delikatnym, protekcjonalnym uśmiechem – dolne połowy długości górnych. To musi być on. 
Haatim westchnął cicho i ostrożnie pozwolił mi usiąść na ziemi. Jego niestabilne Serce jak na rozkaz się odmieniło. Zamiast niepewności i zawodu natychmiast wstąpiła w nie skrucha i zaufanie. Uklęknął przede mną i powiedział cicho;
- Wybacz, Władco, że byłem wobec ciebie tak okrutny, lecz gdyby okazało się, że to nie ty…
Nie rozumiałem, co się działo. Nazywali mnie Władcą. Twierdzili, że  nim jestem, chociaż on został zamordowany i miał syna, a ja wyglądałem 
na zaledwie osiem lat. Czułem się zagubiony. Nie powinni przede mną klękać. Czułem, że nie powinni. Nie byłem nikim specjalnym. Byłem po prostu nikim. Ich uczucia mi nie pomagały, bo wyczuwałem w nich też nieme uwielbienie, nijak nie pasujące do cienia świadomości, kim naprawdę byłem. 
Nagle poczułem, że powinienem coś zrobić. Natychmiast posłuchałem instynktu, poderwałem się, klęknąłem i uderzyłem czołem w ziemię. Poczułem, jak ostre kamyki rozcięły mi skórę, ale się nimi nie przejąłem. Tak powinno być.
Tyle, że ci mężczyźni uważali inaczej. Otoczyło mnie nagłe zmieszanie i zakłopotanie. Zarówno Haatim jak i mistrz stwierdzili, że moje zachowanie nie było właściwe.
- Władco, co ty… – Haatim wydał z siebie pełne zaskoczenia jęknięcie. Na ramieniu poczułem suchy dotyk mistrza.
- Władco, nie musisz się kłaniać przed nikim. To przed tobą wszyscy powinni klękać. 
Podniosłem głowę, nie rozumiejąc. On się mylił. Obydwaj się mylili. Byłem tego niemal pewien. Z jakiegoś powodu wiedziałem, że to ja, nie oni, powinienem bić pokłony. Ich emocje nagle wydały mi się zbyt przytłaczające. Zacząłem wycofywać się w głąb siebie. Doszedłem do wniosku, że chcę wrócić do jeziora. Gdy tylko przestaną zwracać na mnie uwagę, schowam się w ciemności. 
Mistrz postawił swoją torbę na ziemi, klęknął i ją otworzył. Czekałem, aż Haatim odwróci ode mnie wzrok, ale on nadal bacznie mnie obserwował. Przez chwilę starzec grzebał w przyniesionych przez siebie rzeczach, aż w końcu wyjął jakieś szaty i podał je towarzyszowi. 
- Pomóż Władcy się ubrać. 
Podczas, gdy Haatim wciskał na mnie czarną tunikę, szarawary i płaszcz, mistrz wyjął z torby jeszcze niewielką fiolkę, oliwną lampkę, bandaż, nóż, kawałek chleba i wypełniony czymś woreczek. 
Skupiłem się na wznoszeniu silniejszych barier, ale byłem zbyt słaby, żeby naprawdę się od nich odciąć. Nieme przeprosiny nadeszły, zanim starzec zdążył chociaż otworzyć usta.
- Władco, wybacz, lecz potrzebuję twojej krwi, aby zamknąć za tobą Bramy Śmierci. Podaj mi dłoń, proszę.
Bramy Śmierci? Czymkolwiek były, nie chciałem, by ktokolwiek cokolwiek za mną zamykał. Nie podobał mi się ten pomysł, ale po chwili wahania postanowiłem wykonać polecenie. Starzec wyraźnie nie wiedział, że potrafiłem wyczuć jego Serce, co oznaczało, że nie próbował mnie oszukać sztucznymi emocjami, dzięki czemu czułem wyraźnie, że nie chciał mnie skrzywdzić. Pragnął jedynie mi pomóc i mi służyć.
Haatim akurat skończył wciągać na moją drugą nogę wysoki but na miękkiej, skórzanej podeszwie, ignorując moje nieśmiałe i słabe próby zrobienia tego samodzielnie. Mimowolnie zadowolony, że mogłem przestać się skupiać na procesie ubierania, podałem rękę mistrzowi. On przyłożył mi do przedramienia nóż i jednym, szybkim ruchem wykonał dość płytkie, lecz długie nacięcie. Miałem wrażenie, że powinno mnie to zaboleć, ale nic nie poczułem. Starzec przyłożył do końca rany fiolkę i pozwolił mi nieco opuścić rękę, a krew powoli, leniwie spłynęła do naczynia. 
- Gęsta, nierozwodniona ludzką krew Shiye – wymamrotał z uwielbieniem. Traktował mnie jak boga.
Zapalił lampkę i zaczął mamrotać mantrę, trzymając tuż nad płomieniem otwartą fiolkę, a Haatim chwycił bandaż i owinął mi nim przedramię. 
Przypatrywałem się starcowi jak zaczarowany. Czułem, jak z jego słów płynie energia, delikatnie pieszcząc moją skórę. Sprawiało mi to zaskakującą rozkosz. 
Zadrżałem z przyjemności. 
Energia jednak nie była skierowana na mnie. Docierała do mnie jej aura, ale rdzeń mocy płynął w stronę fiolki, która nagle przechyliła się nad lampką i krew spłynęła prosto na ogień, ale zamiast go zagasić, zajęła się szkarłatnym płomieniem i wróciła do naczynia. Mistrz zamknął je korkiem i zaczął łagodnie wstrząsać, mamrocząc;
- Niech płomień życia przywróci krew ze świata zmarłych naszej ziemi. 
Wytrzeszczyłem oczy. Nadał paląca się krew wchłonęła ogień i zmieniła barwę na złoto, świecąc w ciemności ciepłym, żółtym blaskiem. Promieniowała przyjemną, subtelną energią. Mistrz wziął do ręki chleb, posypał go proszkiem z woreczka i podał mi.
- Witamy cię chlebem i solą, abyś powrócił do naszego świata i by twoja wola życia rozżarzyła serca nasze – wyrecytował. Spojrzałem na pajdę, 
nie do końca wiedząc, co powinienem zrobić. Była gruba i ogromna, 
ale pachniała tak pięknie, że niewiele myśląc, wepchnąłem ją sobie do ust. 
W kilku kęsach pochłonąłem całą kromkę i zamarzyłem, by starzec miał więcej. Byłem strasznie głodny. On jednak nie dał mi chleba, a z błyskiem aprobaty w oku wręczył mi fiolkę.
- Władco, wypij swoją przemienioną krew, by twój umysł i dusza nie pragnęły powrotu do świata umarłych i pozostały w tym żywym ciele, i byś mógł żyć z nami tak, jak żyłeś niegdyś.
Spojrzałem na złocisty napój nieufnie. Jakoś niespecjalnie podobała mi się wizja picia własnej krwi. Tym bardziej, że energia, którą emanowała, była dziwna, jak gdyby próbowała na zawsze oderwać mnie od jeziora za plecami. Zerknąłem na Haatima i doszedłem do wniosku, że w zasadzie nie miałbym nic przeciwko napiciu się jego krwi, ale, krzywiąc się, westchnąłem i wychyliłem fiolkę. Nie smakowało tak źle, jak się spodziewałem.
Niemal natychmiast doszedłem do wniosku, że wcale nie zależy mi na powrocie do jeziora, do matki. Może odwiedzę ją później, ale na pewno nie chciałem już na powrót zniknąć w jej otchłani. 
Poczułem się rozbudzony, moje policzki rozgrzał rumieniec.
Na ten widok mistrz uśmiechnął się z zadowoleniem. Z zaskoczeniem zauważyłem też, że moje bariery, chociaż nadal kruche, stały się trochę bardziej szczelne i nie czułem już wszystkiego, co odczuwali starzec i jego towarzysz. Haatim powiedział;
- Czas przedstawić Władcę reszcie zakonu. 


Grotę opuściliśmy tym samym korytarzem, którym wcześniej przybył mistrz. Brnęliśmy przez czarne, połyskujące złowróżbnie skały, mijając kolejne odnogi, lecz nie wyglądało na to, by nasz pochód miał szybko się skończyć. Im dalej szliśmy, tym bardziej zmęczony byłem. Głód dawał 

o sobie znać, zachciało mi się pić. Coraz częściej zerkałem na szyję Haatima, niemal boleśnie widząc, jak wyraźnie rysowała się na niej żyła. Nie wiedziałem, dlaczego pragnąłem jego krwi i czułem, że gdybym spróbował ją dostać, mogłoby się to źle skończyć, ale moje pragnienie nie stawało się przez to słabsze. Nie było to coś fizycznego. Gardło paliło mnie, bo chciałem wody. To mój umysł i moja dusza pragnęły krwi Haatima.
Skręciliśmy w jedną z odnóg korytarza. Przejście stawało się coraz niższe i węższe, aż moi przewodnicy musieli zginać się w pół i przeciskać się między skałami. Po licznych zakrętach i zmianach korytarzy w końcu zostali zmuszeni do czołgania się, a ja na czworakach podążałem między nimi.  Mistrz prowadził, zaskakująco dobrze sobie radząc. 
To ja, chociaż najmniejszy, miałem problemy. 
Z każdą chwilą coraz boleśniej odczuwałem już nie tylko głód i pragnienie, ale również strach. Chociaż mężczyźni byli pewni tego, co robią, świadomość ich poczucia bezpieczeństwa nie mogła mnie dłużej uspokajać. 
Było mi duszno, a zdecydowanie zbyt bliskie ściany w ogóle mi się nie podobały. Kojarzyły mi się z klatką, a pamięć szemrała, że chyba kiedyś mnie w czymś takim zamknięto. Strach narastał głęboko w trzewiach, a moje słabe Serce nie było w stanie nad nim zapanować. Błyskawicznie przerodził się we wszechogarniającą panikę. Gdy strop obniżył się jeszcze odrobinę, wreszcie nie wytrzymałem. 
Mimowolnie pisnąłem i ukryłem twarz w dłoniach. Było mi niedobrze, miałem wrażenie, że zaraz stracę przytomność. Zatrzymałem się i skuliłem, niezdolny, by postąpić choć krok naprzód. Przerażenie ściskało mi gardło, a poczucie, że jestem miażdżony i świadomość ton otaczającego mnie kamienia pozbawiały oddechu. Po policzkach popłynęły mi łzy. Nie chciałem tu być. Chciałem zapaść się w sobie, zniknąć, wrócić do jeziora. Byle uciec z tego miejsca. Spróbowałem się cofnąć, ale czyjaś ręka mnie powstrzymała. Chyba ktoś coś mówił. Po chwili, jak przez mgłę, dotarły do mnie słowa Haatima;
- … coś zrobić. Władca…
Reszty nie usłyszałem, bo krew szumiąca w uszach ją zagłuszyła. Ponownie odczułem wzrastające emocje Haatima, ale tym razem zadziałały na mnie kojąco. Jego niepokój był niepokojem o moje zdrowie, nie o okolicę. Mężczyzna nieświadomie wysyłał mi jeszcze jeden sygnał.
Jesteś bezpieczny.
Bezpieczny. 
Byliśmy bezpieczni. Pokręciłem głową. Poczułem, że nie powinienem pozwolić sobie na panikę. Nie teraz. Przełykając łzy, ruszyłem do przodu. Niemal natychmiast natknąłem się na nogi mistrza. 
- Władco, jeszcze tylko trochę – zapewnił mnie starzec, nieświadom, że udało mi się już nad sobą zapanować – przejście musi tak wyglądać, bo inaczej każdy próbowałby się dostać do Groty Umarłych, a coś takiego mogłoby mieć katastrofalne skutki. 
Nie wiedziałem, czym była Grota Umarłych. Nie chciałem wiedzieć. Tym bardziej, że miałem nieprzyjemne wrażenie, że mistrz miał na myśli jaskinię z jeziorem. Posłusznie ruszyłem dalej, skupiając się na własnym oddechu i pewności bezpieczeństwa bijącej od mistrza. 
Jak się okazało, jeszcze parę ciasnych zakrętów i korytarz zaczął się powiększać. Z ulgą podniosłem się na nogi. Wkrótce na powrót mogliśmy iść ramię przy ramieniu, a ja rękawem ocierałem niechciane łzy. W końcu wyszliśmy z lochu i stanęliśmy w dużej, oświetlonej oliwnymi lampami, komnacie. Wysoki strop ginął w mroku, surowe, kamienne ściany zostały stworzone przez samą naturę. Powietrze było zimne i wilgotne. Przed nami zebrał się tłum ubranych na czarno i biało, milczących, smagłych mężczyzn. Widziałem, jak z ciemności nad ich głowami wyłaniały się ostre, ogromne stalaktyty. Gdyby którykolwiek z nich spadł, zabiłby co najmniej pięć osób. Wszyscy zebrani patrzyli na mnie. Czułem ich zaskoczenie, konsternację i niedowierzanie.
- Bracia, oto Władca! – oznajmił gromkim głosem mistrz – po latach prób
i poświęceń udało nam się przywołać go z Otchłani!
Ludzie zaczęli między sobą szemrać, zebrałem parę pełnych niedowierzania spojrzeń. Ich Serca wypełniły się wątpliwościami i zawodem.
- Wielki mistrzu – wymamrotał ktoś, występując z kręgu – Czy on nie jest… za młody?
- Ciało nie ma znaczenia – odparł starzec pewnym głosem – gdyż z czasem i tak urośnie. Być może nie zdołał bardziej się rozwinąć, gdyż nie dostarczyliśmy mu wystarczająco wiele energii. To, co się liczy, to umysł i dusza.
- Skąd w takim razie możemy mieć pewność, że to Władca? – spytał ktoś inny. Tłum zafalował mi przed oczami. Ilość emocji, które do mnie płynęły, była zbyt wielka. Wszystkie łączyły się w jedną, wspólną myśl – ten chłopiec nie może być NIM. Zadrżałem. Gdyby nie nieświadoma tarcza mistrza i Haatima, moje własne Serce zostałoby zalane zbyt wielką ilością wątpliwości, a ciągle wrażliwy na każdą obcą myśl umysł roztrzaskałby się na kawałki. Czułem, jak blisko zniszczenia byłem i sama tego świadomość sprawiała, że oblałem się lodowatym potem. Krew szumiała mi w uszach. Czułem się jak delikatna, porcelanowa lalka, którą stłuc można poprzez zaledwie dotknięcie. 
Coś w głębi mnie szeptało, że moja wrażliwość była przejściowa, że to dlatego, że przez zbyt długi czas byłem odcięty od wszystkiego i teraz reagowałem na cokolwiek wielokrotnie mocniej, niż powinienem. Czułem się nagi, bo byłem zbyt osłabiony, aby zasłonić się wystarczającymi barierami. Przymknąłem oczy, w duchu błagając mistrza, by powstrzymał płynącą od tłumu wątpliwość i niedowierzanie.
- Dusza naznacza ciało, nadając mu swoje cechy. Stojący przed wami chłopiec ma identyczne oczy, co Władca, i tak jak on jest pełnokrwistym Shiye. Nie może być jego synem ani nikim innym, jak samym Władcą. Osobiście się o tym upewniłem. Pokłońcie się przed panem, bo nareszcie wrócił ze świata umarłych!
Ludzie w milczeniu opadli na kolana, a ja potarłem prawe ramię, 
nie wiedząc, co powinienem w zasadzie zrobić. Tym bardziej, że jakoś nikt 
nie wyglądał na przekonanego, że jestem tym, kim zostałem przedstawiony. Fala niedowierzania i wątpliwości znacznie osłabła, ale nadal uderzała w moje Serce i umysł, powstrzymywana jedynie przez lojalność i ufność do starca. Wielki mistrz zerknął na mnie pocieszająco i rozpoczął przemowę, zapewne od dawna przygotowaną na ten moment;
- Władca i założyciel najpotężniejszego w historii Imperium Shilah, mędrzec o nieskończonej wiedzy i wojownik o niezłamanych sercu, potężny mag, który zgłębił najgłębsze sekrety naszego świata, wspaniały przywódca, który niepodzielnie i sprawiedliwie rządził swoim państwem i poddanymi mu ludźmi przez dwa tysiące lat nareszcie powrócił do naszego świata, by przywrócić to, co utracone. Niech jego potęga i mądrość dadzą nam siłę, by przywrócić równowagę świata i ocalić ludzi przed zniszczeniem, powolną utratą wszystkiego, co ma znaczenie oraz powrotem do życia godnego świń! Trwajcie w pokłonie, albowiem tylko Władca może dać nam ocalenie i pozwolić nam nadal dzierżyć władzę na zwierzętami i żywiołami. Tylko on, który zdołał własnym potem i krwią stworzyć najpotężniejsze na świecie imperium i nieustannie poszerzać jego granicę przez dwa tysiące lat, dobywając miecza tylko w ostateczności. Rządził mądrze i sprawiedliwie, zniszczył niewolnictwo, które teraz pleni się niczym zaraza, dał wielu ludziom powód do życia, był kochany przez swoich poddanych. Zdradzony i okrutnie zamordowany przez własnego syna, żądnego potęgi, który swoim postępkiem doprowadził do własnej śmierci i rozpadu imperium w zaledwie pięć lat od egzekucji ojca. Drżyjcie przed Władcą, którego imię zostało niesłusznie wymazane przez jego własnego syna. Oddajcie mu pokłon, aby poprowadził nas do walki i odzyskał ziemie, które niegdyś należały do niego!
Chciałem powiedzieć im, że nie rozumiem, o czym starzec mówi, 
ale ugryzłem się w język. Miałem dziwne przeczucie, że zapomniałem 
o czymś ważnym i, że być może, jest to właśnie to, co przed chwilą usłyszałem. 
- Nadszedł czas, by każdy z nas oddał hołd naszemu Władcy! – oznajmił mistrz i padł przede mną na kolana, po czym pocałował moje stopy. Cofnąłem się z zaskoczeniem. Sposób, w jaki się przede mną korzyli, w ogóle mi się nie podobał. Zebrani mężczyźni poszli śladem starca, a ja z każdą chwilą byłem coraz bardziej głodny i spragniony. Ich powoli słabnące niedowierzanie wymieszane z szacunkiem do Starca i pragnieniem zaufania, że byłem tym, kim mistrz mnie przedstawił, napływała do mnie. Każdy chciał ucałować moje stopy, dotknąć mnie, upewnić się, że jestem materialny. Wiedziałem, że muszę czekać, więc czekałem. Stałem i stałem, pozwalając dziesiątkom obcych ludzi badać, czy faktycznie żyję, ale w końcu zaczęło mi się kręcić w głowie. Ich uczucia nadal obijały się o mój umysł, niemal go raniąc. Czułem się coraz gorzej. Kolana się pode mną ugięły i z pewnością bym upadł, gdyby ktoś nie złapał mnie za ramiona i nie podtrzymał.
- Władca jest zmęczony – oznajmił Haatim, upewniając się, że nie wyląduję na ziemi – przebył długą drogę do świata żywych. Musiał na nowo utworzyć ciało, zebrać porozrzucane w otchłani strzępy własnego umysłu i z powrotem połączyć je z duszą. Chociaż trwało to  trzy długie milenia, dla Władcy czas nie istniał, więc dla niego mogło równie dobrze minąć zaledwie parę minut. Pozwólmy mu odpocząć. Potrzebuje i zasługuje na to.
Spojrzałem na niego z wdzięcznością. Po chwili znaleźliśmy się już 
w dość sporym pomieszczeniu, z ogromnym, miękkim łóżkiem, biurkiem 
i dwoma krzesłami. Tutaj, w przeciwieństwie do korytarzy i komnaty, było przyjemnie ciepło i sucho. Na podłodze leżała wielka skóra z tak długą i puchatą sierścią, że – nie mogąc się powstrzymać – zdjąłem buty i z rozkoszą zanurzyłem w futrze stopy. 
- Poczekaj, Władco – powiedział Haatim – za chwilę przyniosę ci coś 
do jedzenia i picia. 
Opadłem na łóżko i ściągnąłem z siebie płaszcz, zostając w samej tunice 
i spodniach. Wsunąłem się pod pierzynę i z zaskoczeniem zanotowałem, 
że pod nią ktoś umieścił bijącą własnym ciepłem skórę. Niemal natychmiast jakaś cząstka mnie podpowiedziała mi, że to smocza skóra i, że doskonale takową znam. Usiadłem, bawiąc się frędzlami ciężkiego, miękkiego baldachimu. Po chwili wrócił Haatim, prowadząc dwóch chłopców. Niósł tacę z jedzeniem, jego milczący towarzysze mieli w rękach ubrania, dziwny stolik i książki.
- Zapewne jesteś zmęczony, Władco – stwierdził mężczyzna. Wziął stolik i postawił go na łóżku, a potem postawił na nim tacę. 
Przyjrzałem się talerzom z zaciekawieniem. Na jednym leżało kilka kromek chleba, drugi był głęboki i wypełniony jakąś zupą. Obok leżała łyżka i kubek z gorącym napojem. Głosik w głowie szepnął, że to herbata. Brzuch zaburczał głośno, a ja postanowiłem go posłuchać i zacząłem jeść, nie zważając na poparzony język. 
- Spokojnie, Władco – powiedział Haatim z rozbawieniem – nikt nawet 
nie spróbuje odebrać ci posiłku. Pozwól, że przedstawię ci moich towarzyszy,
od dzisiaj będą ci pomagać. 
Wskazał na wyższego, chudszego i nazwał go Noori, drugiego, niższego i mocniej zbudowanego przedstawił jako Safar. Chłopcy ukłonili się i położyli książki na biurku. Noori, trzymający ubrania, wymamrotał, że zostawi je na krześle. Obydwaj wyglądali na poważnie speszonych, niemal wystraszonych moją osobą. Płynące od nich uczucia tylko to potwierdziły. Teraz, kiedy nie otaczało mnie tylu ludzi, czułem się znacznie lepiej i mogłem sobie pozwolić na odpoczynek od utrzymywania wszystkich możliwych barier w górze. Z zaciekawieniem przyjrzałem się chłopcom dokładniej. 
Zarówno Noori mógł być rok starszy od Safara i ze cztery lata starszy ode mnie. Zapewne byli braćmi, bo ich twarze były bardzo podobne. Obydwaj mieli ciemne włosy, śniadą skórę i identyczne, brązowe oczy.
- Jutro pokażemy ci, Władco, zakon – obiecał Haatim – ale dzisiaj odpoczywaj, musisz być wyczerpany. 
Skończyłem jeść. Mężczyzna odebrał tacę, Safar złapał stolik i cała trójka wyszła. Spodziewałem się, że usłyszę dźwięk szczękającego zamka, ale nic takiego nie nastąpiło. Miałem dziwne wrażenie, że powinno, ale doszedłem do wniosku, że głosik w mojej głowie nie musi być nieomylny i położyłem się w łóżku. Było tak miękkie i nagrzane od skóry smoka, że nie mogłem zasnąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz