1. Wesołe jest życie zabójcy...


Fucha płatnego zabójcy, wbrew pozorom, nie należy do najbezpieczniejszych. Wielu niezapoznanych z tematem myśli, że ewentualnych wrogów zabija się tak, jak tych, na których dostało się zlecenie. Koń by się uśmiał.
Po pierwsze, nie dostaniesz za to forsy, a to właśnie ona najbardziej się liczy. Po co zabijać i dodawać policji powodów do aresztowania, skoro jedynym wynagrodzeniem jest tylko samozadowolenie, ewentualnie zmniejszenie listy gości, którzy chcą cię poćwiartować, a szczątki zaszyć w worku i wrzucić do rzeki? Tak czy inaczej, płatny zabójca musi się ukrywać, jak nie przed wrogami, to przed żandarmerią. A często również przed nielicznymi przyjaciółmi.
Po drugie, znacznie większym utrapieniem od potencjalnych wrogów są pracodawcy. Zawsze zaniżają cenę twoich usług, zmuszając cię do targowania. Jak już dogadasz się co do wysokości honorarium, pojawia się problem sposobu płatności. Klient rzadko kiedy zgadza się na odgórne wynagrodzenie. Nieco częściej na zaliczkę i tu też trzeba wynegocjować jej odpowiednią wartość.
Zlecenie dostajesz średnio raz na miesiąc Jeśli nie wyegzekwujesz wystarczająco dobrej ceny, będziesz głodować i chować się po ulicach, bo zabraknie ci nawet na czynsz. Jeśli zmusisz klienta do zapłacenia więcej, niż by chciał, jeszcze tego samego wieczoru na łeb zwali ci się setka żandarmów, a klient wykręci się od odpowiedzialności twierdząc, że nikogo nie chciał zabić, tylko cię wkręcić. Niestety argument Ornora bądź Orghlaity, który do tej pory miał względnie czystą kartotekę jest cięższy niż argument Morganina, zwłaszcza płatnego zabójcy. W takiej sytuacji masz szczęście, jeśli nie skażą cię na śmierć. A zdarzy się cud, jeśli uda ci się uciec. Ornorowie całkiem nieźle wyspecjalizowali się w systemie karnym.
Mój znajomy po fachu raz wpadł, prawdopodobnie właśnie przez wyłudzenie zbyt wysokiej ceny. Wiem, bo akurat wtedy nocowałem w piwnicy, z której był świetny widok na jego stryczek.
Ja, osobiście, wolę postawić na markę niż własny kark. Od dziesiątego roku życia pracowałem w pocie czoła, powoli wyrabiając sobie renomę firmy taniej, a niezawodnej. W zasadzie dzięki temu zarabiam znacznie więcej, niż przeciętni kumple po fachu, bo częstotliwość moich zleceń jest znacznie większa, niż ich. Inna sprawa, że mam małe problemy z oszczędzaniem, z czego wynikają różne komplikacje. Chociażby dzisiejszy incydent z czynszem.


Obudziło mnie walenie do drzwi. Teoretycznie żaden fachowiec mojego pokroju nie powinien dać się zaskoczyć w łóżku, ale ja zawsze lubiłem spać, a do późna w nocy szlajałem się po mieście, podziwiając inne latające skały, na których wybudowano stolicę. Ta, na której postawiono tę dzielnicę, słynęła z dobrze prosperującego podziemia, co odnosiło się też do właściciela kamieniczki, w której się zatrzymałem. Był on ogromnym Orghlaithą o barach, przez które nie mieścił się w drzwiach własnego mieszkania i poza wynajmem pokoi dorabiał na uboczu, pomagając przemytnikom wwozić
do stolicy całkiem pokaźnej ilości narkotyki, których trzy szczypty w nierozrobionej formie zwaliłyby z nóg byka, a po pięciu nawet najbardziej napakowany Orghlaita zapadłby w sen, z którego by się już nie obudził. Oczywiście, jako Morganin, musiałem płacić gospodarzowi podwójny czynsz. Kruczo- i złotowłosi nigdy za sobą nie przepadali.
Jako, że łomotanie do drzwi nie ustępowało, niechętnie otworzyłem oczy. Może i w mojej tymczasowej kwaterze śmierdziało potem i skrętami – pan dobrodziej nie raczył wynająć małodobremu Morganinowi czystego pokoju – ale pod połowicznie zeżartymi przez robaki i myszy pledami było względnie ciepło. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że wizyta gościa nie przyniesie mi zysku oraz całkowitą pewność, że bez koców będzie mi bardzo zimno. Czułem gryzący lewy, odsłonięty policzek chłód i nie miałem najmniejszej ochoty narażać się dla gościa, wychodząc z łóżka.
Po ciężkim dyszeniu słyszalnym nawet przez drzwi poznałem gospodarza. Przynajmniej to nie żandarmeria.
- Nie ma mnie – burknąłem i przykryłem głowę płaską jak placek, śmierdzącą poduszką. Miałem nadzieję, że półgłówek da się nabrać, ale on warknął ze złością;
- Otwieraj, zawszony kundlu! – jego głos zgrzytał jak kamienie młyńskie.
Nieszczęśliwy, że mój mały podstęp się nie udał, odparłem bezczelnie;
- W godzinach porannych firma zamknięta.
- Otwieraj, albo dopilnuję, żeby dorwali cię twoi mundurowi przyjaciele – odparł z groźbą w głosie.
Jęknąłem przeciągle. Poza pościelą było zimno, nawet bardzo. W zasadzie w kwaterze musiał panować mróz, bo niedopita woda w kubku stojącym na rozklekotanym krześle - w pokoju, poza łóżkiem, zmieściło się tylko ono – była zamarznięta.
Westchnąłem, zrozpaczony wizją opuszczenia ciepłych pieleszy.
- Poczekaj chwilę – poprosiłem grzecznie.
- Na co? Aż uciekniesz przez okno?
- Jest zakratowane – przypomniałem łaskawie – muszę się wyplątać z twoich zarobaczonych pledów.
Odpowiedziało mi kolejne gniewne warknięcie, które uznałem za wyrażenie zgody. Wściekłe łomotanie ustało na dobre. Naraziłem lewą rękę na odmrożenie, wystawiając ją poza koce i sięgając do krzesła po pałatkę. Dziękowałem własnemu geniuszowi, że położyłem się w ubraniach. Inaczej byłoby jeszcze gorzej. Każdy mój oddech tworzył obłoczek pary. Zarzuciłem na ramię niewielką torbę z całym moim dobytkiem, który składał się głównie z różnego typu broni, wpuściłem spodnie w wysokie buty na miękkiej podeszwie i zarzuciłem na siebie płaszcz. Tak wystrojony podszedłem do drzwi, w razie potrzeby gotów do natychmiastowej ewakuacji. Inna sprawa, że najpierw musiałbym minąć mojego dobrodzieja.
Gdy otworzyłem drzwi, stanąłem twarzą w twarz z gospodarzem.
No, mniej więcej. Jako Morganin byłem nikczemnego wzrostu, podczas gdy Orghlaitha nie dość, że miał bary jak szafa, to jeszcze standardowo musiałby się schylić, żeby jego oczy znalazły się na poziomie moich. Rzecz jasna nie zamierzał tego zrobić. Tak w zasadzie, to nawet nie mogłem zobaczyć jego twarzy, bo zasłaniała ją górna framuga drzwi. 
- Czynsz – warknął osiłek, a jego ogromne łapska zadrżały, jak gdyby ledwie powstrzymywał się od zrobienia ze mnie worka treningowego.
- Ostatnio płaciłem – zauważyłem, robiąc zaskoczoną minę.
- Pół miesiąca temu! – obruszył się olbrzym – lada chwila się stąd wyniesiesz, nie płacąc zaległego czynszu, a na coś takiego panie małodobry nie pójdę.
- Wiesz, w zasadzie to katów nazywa się panami małodobrymi – zauważyłem – a ja nigdy nie zakładałem czarnego worka na głowę, żeby pociągnąć za dźwignię stryczka. No i nigdy nikogo nie torturowałem.
- Sami tak siebie nazywacie – burknął nieco zbitym z tropu głosem.
- No fakt, jesteśmy katami na zawołanie – mruknąłem, robiąc zamyśloną minę, chociaż osiłek i tak nie mógł tego zobaczyć – ale mówimy tak o sobie w żartach, nie na poważnie.
- Dla mnie bez różnicy. Forsa, kundlu.
- Wiesz, nie wszyscy lubią, gdy się ich obraża – zauważyłem z pretensją. Chyba jednak za długo zwlekałem, bo facet w końcu zauważył, że mam na sobie pałatkę.
- Po co ci ten płaszcz? Próbujesz mi uciec? – spytał wrogim tonem, a ja, chociaż nie widziałem jego twarzy, już widziałem wyraz tych wściekłych, świńskich oczu.
- Jest zimno – zauważyłem – w mojej kwaterze nie ma żadnego piecyka, więc, żeby nie zamarznąć, muszę ubierać się nieco cieplej. Ale, jak widzę, tobie to nie przeszkadza, panie dobrodziej.
Istotnie, osiłek miał na sobie tylko lnianą koszulę, spodnie i cienkie buty z długimi noskami. Dobrze, jeśli będę musiał uciekać, gość prędzej zaryje zębami w ziemię, niż mnie złapie. Olbrzym założył ręce na piersi i pochylił się, tak, że mogłem zobaczyć jego ogorzałą mordę. Wydawał się zadowolony z wątpliwego komplementu.
- Moje mięśnie chronią mnie przed mrozem. A ty to sama skóra i kości, więc nie dziwota, żeś zmarzł – zagrzmiał, na chwilę zapominając o czynszu.
Łaskawie nie poinformowałem go, że przed zimnem chroni tłuszcz, którego też miał sporo i spróbowałem utwierdzić go w przekonaniu o własnej słabości, rozcierając ramiona. Morganie z natury są niscy i szczupli, a nasze mięśnie nie tak potężne jak orghlaickie, co często kończy się właśnie takim, lekceważącym podejściem do tematu. Osobiście wolałem nie wyprowadzać gospodarza z błędu, tym bardziej, że on i tak miał na polu siłowym przewagę. Co prawda, gdybym wprowadził się w berserk, co – lepiej lub gorzej – potrafi każdy Morganin, miałbym wygraną w garści, ale nie na rękę było mi podpadać kolejnym Orghlaithom. I tak nie lubili mnie ze względu na rasę, a w podziemiu działali równie prężnie, co moi krewniacy.
- Co ja poradzę na to, że urodziłem się cherlakiem? – spytałem, próbując ugłaskać olbrzyma. Ten jednak najwyraźniej przypomniał sobie o czynszu, bo otwierał już usta, żeby znowu grzmotnąć „zalegasz z zapłatą!”, ale ja go ubiegłem i dodałem – dzisiaj się wyprowadzam, a musiałbym płacić, gdybym opuścił pokój po południu, podczas gdy chcę tylko skoczyć do toalety i już mnie nie ma. Przecież wiesz, że dwa tygodnie mijają dzisiaj,
a nie wczoraj.
Olbrzym parsknął jak rozwścieczony byk, ale poskrobał się po łbie i łaskawie burknął;
- Za dziesięć minut ma cię tu nie być, kundlu.
Opuściłem śmierdzącą kamieniczkę w przeciągu dwóch, nie dziesięciu minut. Nauczyłem się zatrzymywać w orghlaickich zajazdach z tego prostego powodu, że ponad połowa gospodarzy ledwie dodaje dwa do dwóch, a reszta ma pamięć tak słabą, że nie pamiętają, kiedy ostatni raz im płaciłem – pisać nie potrafią, więc przecież sobie tego nie zanotują. Mojego ostatniego dobrodzieja też wybrałem ze względu na postępującego Alzheimera, jedyny dowód jego dość sędziwego wieku. Ostatni raz płaciłem  mu trzy, nie dwa tygodnie wcześniej, więc kiedy upomniał się o czynsz, postanowiłem nie ryzykować więcej i się wyniosłem. Zdążyłem wszystko wydać na zabawki, zapominając o opłacie za mieszkanie.
Nie, żeby zabawki nie były tego warte. Jedną z nich był niewielki, wspaniałej jakości nożyk ze specjalną „uprzężą”, dzięki której mogłem go zamocować na górnym dziąśle bez uszkadzania zębów i ryzyka zauważenia przez kogoś niepożądanego. Nigdy nie wiadomo, kiedy takie cudo może się przydać. Pół roku temu, gdy – jak na ironię – spędziłem noc w areszcie za zwykłą, pijacką bójkę, miałem szansę zaobserwować, jak jeden z więźniów, zawodowy włamywacz, za pomocą takiego scyzoryka najpierw uwalnia się z kajdanek, a potem otwiera sobie celę. Ulotnił się tak skutecznie, że wszelki słuch po nim zaginął.
Drugą zabawką był mały zestaw noży do rzucania z paskiem i pokrowcem, które bardzo wygodnie można było przyczepić do pasa i chować pod płaszczem na plecach. Zaopatrzyłem się też w składaną dmuchawkę i zestaw strzałek, idealnych do umaczania w porządnej truciźnie, chociażby Smoczym Jadzie. Fakt, jad smoków równinnych niełatwo zdobyć, ale jak się go już dostanie, jedną kroplą można by obsłużyć stu klientów. Trzeba tylko uważać, żeby nie wylać go ze specjalnej, złotej flaszki, bo inaczej samemu skończy się w męczarniach. Smoki równinne zamiast ogniem plują jadem, co jest nawet gorsze, bo toksyna przeżera się nawet przez stal – przy czym jedyne, co ją zatrzymuje, to złoto – wypala w skórze głębokie rany, a gdy już dostanie się do krwi, zabija delikwenta w przeciągu trzydziestu sekund.
Niestety, przez zakup nowego sprzętu musiałem po raz kolejny zmienić miejsce zamieszkania. Nawet, gdyby starczyło mi na czynsz, prędzej czy później przeniósłbym się dla własnego bezpieczeństwa.
Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi lodowaty dreszcz. Pomyśleć, że jeszcze wczoraj było w miarę ciepło i słonecznie, a w przeciągu nocy temperatura spadła o jakieś czterdzieści stopni. Współczułem wszystkim bezdomnym, którzy nie znaleźli sobie schronienia na noc. O ile ją przeżyli, musieli zaliczyć co najmniej parę odmrożeń.
Westchnąłem ponuro i rozejrzałem się. Kamienica, w której do dzisiaj nocowałem, należała do najbardziej obskurnych budynków w dzielnicy.
W zasadzie nawet się cieszyłem, że ją opuściłem. Gdy z niej wyszedłem, znalazłem się na wąskiej, śmierdzącej uliczce, na której więcej było śmieci niż kocich łbów. Nawet gryzący mróz nie mógł zabić odoru zgnilizny i odchodów. Środkiem zaułka przebiegał pełen zielonkawego, obecnie zamarzniętego szlamu rynsztok. Jakaś baba z sąsiedzkiej kamienicy wylewała właśnie przez okno zawartość nocnika, jednocześnie wrzeszcząc na męża, że jest beznadziejnym, pasożytniczym karaluchem. Ciekawe, o co poszło.
Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę nieco czystszej części dzielnicy, mijając odrapane, czasem poplamione krwią ściany budynków, w których nie zamieszkałby żaden szanujący się człowiek. Postanowiłem, że tym razem zatrzymam się w zajeździe jakiegoś Morganina. Może i nie oszukam go z czynszem, ale cena będzie niższa, a jakość mieszkania lepsza. No i będę mógł liczyć na towarzystwo kogoś lepszego
niż śmierdzących opojów, rzezimieszków i regularnych gości wszechobecnych burdeli.
Kto wie, może dostanę jakieś ciekawe zlecenie?
Po pięciu minutach żwawego marszu wylądowałem na nieco większej ulicy. Najwyraźniej wąskie zaułki były cieplejsze od bardziej otwartych przestrzeni, bo wszystkie budynki pokryła gruba warstwa szronu, a przez szyby nie sposób było zajrzeć do środka. Jeszcze wczoraj kapiąca z dachów woda zamarzła, tworząc długie, ostre sople. Droga była tak oblodzona, że każdy krok groził poślizgnięciem i złamaniem karku.
Ulica była pusta. W tej dzielnicy niewiele osób przemieszczało się przed zmrokiem, a mróz skutecznie odstraszał pozostałych. Jedyną żywą istotą, poza mną, był wychudzony, kudłaty pies grzebiący w śmieciach rozrzuconych pod ścianą jednego z budynków. Na mój widok zjeżył się i zaczął warczeć.
- Nie szalej tak, wariacie – prychnąłem – bo jeśli nie znajdę sobie taniego noclegu z wyżywieniem, to znajdę ciebie i upiekę na obiad.
Zwierzak chyba mnie zrozumiał, bo wyszczerzył żółte kły, ale nie zaatakował, tylko chwycił w zębiska zamarzniętą kość, podkulił ogon i zniknął w bocznej uliczce. Niechętnie ruszyłem dalej. Wąska, niespełna trzyjardowa droga wkrótce doprowadziła mnie do równie zaśmieconego placu z popiersiem na środku. Sama figura przedstawiała osowiałą pannę młodą, wpatrującą się w dal wzrokiem kobiety, która powinna się cieszyć,
ale świadomość braku ciała od pasa w dół nieco jej to utrudniała.
Instynktownie ruszyłem przez plac obrzeżem, w miarę możliwości nie opuszczając cienia budynków. Ach, te przyzwyczajenia wpajane od dzieciństwa…
Rynek był zupełnie pusty, toteż nie niepokojony dotarłem do jego drugiego końca. Wyszedłem na – tym razem znacznie szerszą – drogę główną i, ślizgając się na oblodzonych kamieniach, ruszyłem dalej. 
Dla zwykłego, uczciwego obywatela taka pustka na ulicach byłaby co najmniej niepokojąca, ale na mnie działała kojąco. Zawsze wyczulone na wszelkie szmery zmysły zapewniały wystarczające ostrzeżenie przed ewentualnymi rzezimieszkami, ale z doświadczenia wiedziałem, że przy takim mrozie tylko najbardziej zdesperowani kieszonkowcy odważą się wyjść na dwór. Szansa na napotkanie łupu była drastycznie niska, za to odmrożenie niemal pewne. Inna sprawa, że gdyby jakiś nieszczęśnik połasił się na mój dobytek, to on skończyłby w zaułku z poderżniętym gardłem.
W końcu droga zmieniła się w dość szeroki skwer, biegnący wzdłuż urwiska, stanowiącego jednocześnie koniec tej latającej skały. Dotarłem na granicę dzielnicy. Przede mną jakiś statek, wyglądający na niemal pusty, właśnie odbijał od grani. Zakląłem pod nosem. Nie miałem ochoty czekać na kolejną łódź, tym bardziej, że nie mogłem się jej spodziewać w najbliższej przyszłości. Puściłem się biegiem, zapominając o gołoledzi. Nowe, miękkie buty o dziwo sprawiały się wspaniale, ani razu nie byłem bliski upadku. Rozpaczliwie wskoczyłem na ogrodzenie oddzielające skwer od urwiska i rzuciłem się w przepaść. Odbijając się od barierki, wiedziałem, że nie doskoczę. Cała moja uwaga bezwiednie skupiła się na nogach, a reszta ciała wysłała w nie tyle energii, ile zdołała. Mięśnie spięły się pod dodatkowym impulsem i wyrzuciły mnie daleko do przodu, w towarzystwie ledwie widocznego, szafirowego płomienia. Cechy charakterystycznej dla berserku. Chociaż fakt, zazwyczaj barwa tejże zdolności to szkarłat.
Przeleciałem nad barierką statku, wylądowałem i dla złapania równowagi przebiegłem parę jardów, aby zatrzymać się tuż przed krępym Morganinem, leniwie palącym fajkę. Sądząc po podbitym futrem płaszczu i zdobionych pagonach, musiał być kapitanem łajby. Mężczyzna pogładził gęstą, czarną brodę i spojrzał na mnie z uśmieszkiem uznania;
- Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś używał berserku w taki sposób – stwierdził.
- To nie był pełen berserk – zauważyłem – tylko częściowy.
- No właśnie. Dokąd się wybierasz, skoro tak zależało ci na skorzystaniu z akurat moich usług?
- Dokądkolwiek – mruknąłem, a na widok jego zmarszczonych, krzaczastych brwi dodałem niechętnie – ale najchętniej na Ithos.
- Szmuglujesz coś? – spytał, dla pozoru robiąc groźną minę. Najwyraźniej przesłuchanie się nie skończyło. Westchnąłem mimowolnie.
- Nic. W każdym bądź razie nic, czego można by dotknąć – odparłem. Przewoźnicy doskonale wiedzą, co oznaczają te słowa. Ten nie stanowił wyjątku. Kapitan przestał udawać praworządnego obywatela.
- Śmierć to dosyć dochodowy towar – zauważył – dwadzieścia bruszeli.
- Obawiam się, że nie dysponuję takimi środkami – odparłem z krzywą miną.
- A jakimi dysponujesz?
- Na chwilę obecną tylko swoimi umiejętnościami.
To najwyraźniej kapitana nie zadowoliło. Wyjął fajkę z ust i wskazał nią bliżej nieokreślony kierunek;
- Pozwól, że coś ci pokażę. Zerknij i powiedz mi, co jest za burtą.
Niechętnie podszedłem do zdezelowanej balustrady i przez nią wyjrzałem;
- Powietrze. A jakąś milę niżej las. Na zachodzie góry, na północy i południu kolejne dzielnice. Na wschodzie, również milę pod nami, pola uprawne.
- Skoro od ziemi dzieli nas w tej chwili mila powietrza, jak myślisz,
ile będziesz spadał, jeśli mi nie zapłacisz? – spytał kapitan pozornie przyjaznym tonem.
- Długo – odparłem z kwaśną miną – i dlatego wolałbym jednak nie widzieć pańskiego statku od spodu.
- A więc? Jakimi środkami dysponujesz?
- Sześć arynów.
- Morganin twojego fachu, w dodatku potrafiący kontrolować berserk, a ma tylko sześć arynów? Dobrze się bawisz, chłopcze?
Pokręciłem głową niechętnie. W ten sposób nigdzie nie zajdziemy. Wyciągnąłem spod pałatki torbę, a z niej jedyną sakiewkę, jaką posiadałem. Na jej dnie grzechotało smutno sześć drobnych, brązowych monet. Podałem prawie pusty woreczek kapitanowi.
- To wszystko, co mam – oznajmiłem – cała reszta poszła na ekwipunek i czynsz.
- A za przewóz chcesz zapłacić sześcioma bezwartościowymi monetami? – spytał żeglarz ironicznym głosem – Czyżbyś nie znał portowych cen?
- Znam je doskonale – odparłem – dlatego chcę, aby potraktował to pan jak zaliczkę. Resztę dopłacę, gdy po raz kolejny przybije pan do Ithos.
- Myślisz, że zaryzykuję, zostawiając cię bez nadzoru? – spytał zimno – jesteśmy rodakami, dlatego łaskawie potraktuję te sześć arynów jak zaliczkę. Resztę musisz mi dostarczyć w przeciągu trzech dni, później lecimy do kolejnej dzielnicy. Jeśli tego nie zrobisz, zabiorę cię ze sobą i wtedy będziesz musiał mi zapłacić za podwójny przewóz.
Skinąłem głową. Nie miałem w zwyczaju okłamywać Morgan, a zwłaszcza przewoźników – jeśli podpadniesz u jednego, u pozostałych również. Wyciągnąłem w stronę kapitana dłoń.
- Umowa stoi.
Jego uścisk był silny i zdecydowany, typowy dla powietrznych żeglarzy.
- Umowa stoi.


Jakież to szczęście, że Orghlaici nie potrafią żeglować, a nawet boją się wszystkiego, co ma żagle i umie latać bądź unosić się na wodzie. Inaczej i na tym polu spróbowaliby poniżyć Morgan i przejąć dla siebie prawie cały dochód, zostawiając dla nas najbardziej niewdzięczne prace. Odkąd, po pogromie imperium Morgan, pojawili się na tych ziemiach, nie tylko je sobie przywłaszczyli, ale również uczynili sobie z nas niższą warstwę społeczną, przeznaczoną do tego, czym sami nie chcieli pobrudzić sobie rąk. Tyle dobrego, że i oni wkurzyli smoki górskie, które ogniem i szponami skończyły z orghlaickim państwem tak samo, jak z naszym. A potem pojawili się Ornorowie z tymi swoimi rudymi (ewentualnie brązowymi) łbami i postanowili pozwolić niedobitkom obu ras rządzić się swoimi prawami,
w zakresie dozwolonym przez kodeks samych Ornorów. Orghlaici wykorzystali swoją znaczną przewagę liczebną i zagarnęli dla siebie to, co najlepsze, między innymi wyłączność na służbę w królewskiej, tak zwanej nieśmiertelnej, gwardii. Nam zostawili wojsko, żeglarstwo, ewentualnie kowalstwo i parę poniżających zajęć. Nic dziwnego, że wielu Morgan wybrało, tak jak ja, dorabianie na uboczu.
Przelot z Woodrogue do Ithos trwał niespełna godzinę. W tym czasie zdążyłem zacząć się martwić długiem. Trzy dni na zapłatę to bardzo mało.
Problemem nie było wykonanie roboty, ale jej znalezienie. Słyszałem, że w docelowej dzielnicy narobiło się dłużników i sporów, więc miałem nadzieję na łatwy zarobek, ale znalezienie klienta i tak nie było pewne. Zacząłem się nawet zastanawiać, dlaczego nie wybrałem znacznie dłuższej drogi lądowej, lecz bardzo szybko przypomniałem sobie, że aby przedostać się z jednej dryfującej wyspy na drugą, musiałbym minąć liczne straże, które doskonale wiedziały, jak rozpoznać w podróżnych płatnego zabójcę bądź rzezimieszka a nawet, jak odróżnić ich od najemnika. Oczywiście Morganie na ogół się wspierają i zostałbym przepuszczony, ale musiałbym się nieźle napracować i wydać sporo pieniędzy, których nie miałem.
Gdy w końcu dotarliśmy do Ithos, a statek dostał zezwolenie na lądowanie miałem już wysiadać, lecz kapitan złapał mnie za ramię, i spytał;
- Gdzie się zatrzymasz?
- W „Dwóch Nożach” – odparłem.
- Jeśli cię tam nie znajdę…
- Nie mam w zwyczaju oszukiwać przewoźników – zapewniłem go – a ta karczma to najpewniejsze źródło zarobku w dzielnicy.
Mężczyzna skinął głową, samym wzrokiem dając mi znać, że mu nie ucieknę. Nie miałem na to najmniejszej ochoty. Podpadnę jednemu przewoźnikowi, podpadnę i reszcie.


Po Ithos, najbardziej lichwiarskiej dzielnicy w całej stolicy można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Na każdej ulicy przechodnie mogą wpaść na co najmniej jeden bank, na każdym skrzyżowaniu stoją przykuci do skał, zalegający z zapłatą obywatele, a burdele ustępują tu liczbą tylko dzielnicy centralnej. Co pięć jardów spotyka się bardzo skąpo ubrane panienki, w typowej dla tego zawodu fryzurze i kolczykach, z pozoru chowające się w bocznych uliczkach. Co prawda ulice są tu czyste, bo lichwiarze twierdzą, że muszą dbać o wizerunek swojej dzielnicy, ale ludzie na ogół nie zachowują się jak dystyngowani wierzyciele czy mieszczaństwo. Rudych i kasztanowych, ornorskich głów było
tu najwięcej, ale złotowłosych, potężnych  Orghlaithów i kruczowłosych, drobnych Morgan też nie brakowało. Nawet mróz, na Ithos znacznie słabszy, nie mógł ich powstrzymać od wyjścia na ulice i załatwiania swoich spraw.
Przemykałem między nimi, aż w końcu zszedłem z głównej drogi i skręciłem w dość czystą, boczną uliczkę. Jeszcze parę zakrętów i stanąłem przed sporą, zatłoczoną i nawet rankiem gwarną karczmą. „Dwa Noże” prezentowały się, jak na jeden z moich względnie stałych noclegów, całkiem nieźle. Ich drewniana fasada była tylko trochę zdezelowana, a, co prawda brudne, okna miały wstawione szyby zamiast tańszych błon.
Z westchnieniem otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Panujący tam gwar niemal mnie ogłuszył. Całkiem spora rzesza obywateli zdążyła się już upić i zacząć zaczepiać pracujące tu dziewczyny, wykorzystując każdą okazję, żeby klepnąć je w tyłek, co kończyło się piskami pełnymi – w większości udawanego – oburzenia i zwiększeniem tempa roznoszenia piwa oraz miodu. Przepychając się przez sporą grupkę Ornorów, dotarłem do baru. Ajent wycierał właśnie kufel stosunkowo czystą ścierką. Na mój widok łaskawie odłożył naczynie i spytał;
- Ten sam pokój, co zawsze? – gdy przytaknąłem, dodał – płacisz z góry?
- Wolę przy… – zacząłem powoli, ale on mi przerwał z krzywym uśmieszkiem;
- Znowu nie masz pieniędzy?
Niechętnie skinąłem głową. Facet znał mnie na wylot.
- Kiedy chcesz się wyprowadzić?
- O ile nie zdobędę pracy, za trzy dni.
- A jeśli ją znajdziesz?
- Może za dwa tygodnie.
- Niech będzie – podał mi mosiężny klucz – rozumiem, że za jedzenie też zapłacisz później?
- O ile pan dobrodziej się zgodzi…
- I tak nieźle na tobie zarabiam – westchnął, gładząc się po rzadkiej brodzie. – Pierwsze piwo na koszt firmy.
- Dziękuję – uśmiechnąłem się – nie omieszkam skorzystać.
- Czego się nie robi dla stałych klientów…
Z niewiadomych powodów nie wyglądał na szczęśliwego.



Najbliższe trzy dni minęły mi wyjątkowo nudno. Niemal bez przerwy siedziałem z kapturem na głowie w ciemnym kącie karczmy, cierpliwie czekając, aż podejdzie do mnie ktoś zainteresowany moimi usługami, ale jedynymi osobami, które zbliżały się do stolika, były gosposie. Pod koniec trzeciego dnia doszedłem do wniosku, że będę musiał opuścić Ithos. Doskonale wiedziałem, że następnym razem, gdy pojawię się w „Dwóch Nożach”, za pokój zapłacę podwójnie, spłacając przy okazji dług. Ajent regularnie na mnie zerkał, dając mi znać, że nie zapomniał, że mój rachunek rośnie. Jeszcze tego wieczoru kapitan miał po mnie przyjść, aby zabrać mnie ze sobą. Słońce już zachodziło, a ja coraz rozpaczliwiej uświadamiałem sobie, że jeśli nie stanie się cud, będę popadał w coraz większe długi, bo żeglarz nie pozwoli mi odejść, dopóki nie znajdę sobie pracy i nie zapłacę mu
za wszystkie przewozy, które mi sprezentował.
Śledziłem spod kaptura gości karczmy, ale żaden nie był zainteresowany ani zabójcą, ani – niech to diabli wezmą – nawet najemnikiem. W pewnym momencie do środka weszła jakaś, sądząc po wystających spod kaptura kosmykach włosów, Morganka, a za nią wtoczyło się dwóch mężczyzn. Jeden rozmawiał z dziewczyną, drugi, milcząc, za nią dreptał. Czyżby spragniona przygód panienka z guwernerem i ochroniarzem?
Dziewczę rozejrzało się z zainteresowaniem po karczmie. Stanęło na środku pomieszczenia i zaczęło się wdrapywać na stół. Jednocześnie otworzyły się drzwi, w których stanął kapitan od długu. Od razu zaczął przeciskać się w moją stronę. Jęknąłem w duchu i już żegnałem się z niezależnością, gdy Morganka stanęła wreszcie dumnie na stole i zawołała, jakimś cudem przekrzykując pijańską wrzawę;
- Szukam człowieka zwanego Bezimiennym! Słyszałam, że mogę go tu znaleźć.
Wszyscy, do których dotarły jej słowa, zamarli.
- Panienko, takich spraw nie załatwia się w tak otwarty sposób – wymamrotał jej guwerner.
- Czego takie dziewczę chce od Bezimiennego? – spytał ktoś – zabawy?
Odpowiedział mu pijański rechot.
- Jego tu nie ma, dziewczynko – zawołał jakiś Orghlaitha z drugiego końca izby – siedzi w Woodrogue od prawie miesiąca.
- Skąd ta pewność? – spytała Morganka, najwyraźniej nie dając zbić się z tropu.
- Mój znajomy narzekał, że zalega u niego z czynszem – odparł, co poskutkowało kolejnym wybuchem śmiechu.
- Słyszałam, że jest najlepszym… fachowcem w stolicy – zaczęła dziewczyna – niby dlaczego…
- Jedyny małodobry, którego tu znajdziesz, to tamta niemota.
Ktoś łaskawie wskazał na mnie. Westchnąłem z irytacją i wstałem. Postanowiłem dotrzeć do Morganki, zanim kapitan dotrze do mnie.
- Dziękuję, że określasz mnie takim mianem – burknąłem i ruszyłem w stronę dziewczyny. Gdy do niej dotarłem, bezceremonialnie złapałem ją za rękę i ściągnąłem ze stołu. Jej ochroniarz położył dłoń na mieczu, gotów bronić swojej pani, ale ja ją puściłem;
- Z całym szacunkiem, panienko, ale nikt, kto ma choć trochę oleju w głowie, nie zawołałby na głos, że szuka płatnego zabójcy. Nawet w karczmie pełnej tak zdeprawowanych pijaków – oznajmiłem, a głośniej dodałem – co się gapicie? Do was to dziewczę na pewno nie ma interesu.
Pijusy niechętnie wróciły do swoich zajęć, a kapitan na powrót mnie namierzył i zaczął się do mnie pchać.
- Jeśli chcesz ubić interes z płatnym zabójcą, podchodzisz do niego, nie pokazując twarzy i siadasz przy nim w ciemnym kącie izby. Jeśli szukasz najemnika, również. Nie wrzeszczysz na całe gardło, tylko mówisz przyciszonym głosem. Jeśli się wie, czego szukać, łatwo to znaleźć. Byłem najbardziej milczącą i zamaskowaną osobą w całej karczmie, gdybyś chciała, znalazłabyś mnie bez trudu. Wystarczyło się rozejrzeć.
Przyjrzała mi się uważnie, ale najwyraźniej nie zobaczyła zbyt wiele pod obszernym kapturem.
- Nie wiedziałam,  czego szukać – burknęła w końcu obrażonym tonem – a skoro nie jesteś Bezimiennym…
- W stolicy żyje wielu dobrych zabójców – odparłem spokojnie.
- Mi nie wystarczy dobry, ja potrzebuję najlepszego!
Prychnąłem niecierpliwie.
- W życiu nie nazwałbym siebie najlepszym małodobrym na zawołanie – oznajmiłem – a to z tego prostego powodu, że nikt nie lubi, gdy jego kolega po fachu ma opinię lepszego. Akurat wśród zabójców ci najlepsi żyją najkrócej i to wcale nie przez stryczek.
- A więc jesteś zazdrosny – stwierdziła, najwyraźniej z dumą myśląc, że odkryła mój sekret – wiesz, że Bezimienny jest od ciebie lepszy, więc próbujesz sprzątnąć mu robotę sprzed nosa, ofiarując mi swoje usługi?
Kapitan był coraz bliżej. Dzieliła go od nas już tylko jedna, mała grupka.
- Nie mogę odebrać mu tej roboty, bo musiałbym ją zabrać samemu sobie – syknąłem, mówiąc coraz szybciej, a widząc jej otwierające się usta, dodałem – dobrego zabójcę poznasz po tym, że nie pozwoli się łatwo złapać. Skoro ten idiota wiedział, że mieszkałem u jego kumpla, to znaczy, że żandarmi też o tym wiedzą. Naprawdę myślisz, że byłbym na tyle głupi, żeby zostać tam dłużej?
Dziewczyna sposępniała.
- A więc nie jesteś najlepszy? – spytała.
- Jestem tanią i niezawodną firmą – odparłem – w tej chwili pozbawioną zleceń. Bardzo chętnie przyjmę każde zadanie.
- W porządku… - zaczęła, ale wtedy dotarł do nas kapitan, dysząc ciężko. Na policzku miał świeżego siniaka, prawy rękaw był mokry od piwa.
- Znalazłem cię – wysapał z triumfem w oczach – przynajmniej dotrzymałeś słowa i nie uciekłeś. Gotów na kolejny rejs? – spytał.
Morganka spojrzała na niego zaskoczona;
- Kim jesteś?
- Przewoźnikiem, u którego się zadłużyłem – odparłem ponuro – miałem czas, żeby zapłacić zaległe pieniądze do dzisiaj, a skoro mi się nie udało, lecę z nim do kolejnej dzielnicy, gdzie znowu spróbuję szczęścia.
- W takim wypadku nie będziesz mógł wykonać zadania – obruszyła się.
- Nie mam wyjścia – odparłem spokojnie – muszę spłacić dług.
- Ile?
- Dwadzieścia bruszeli, minus sześć arynów – wysapał kapitan, zanim zdążyłem odpowiedzieć. Dziewczyna wyciągnęła spod długiego płaszcza sakiewkę i podała go mężczyźnie.
- Znajdzie pan tu równo trzydzieści – oznajmiła – może to pan potraktować jak napiwek za litość dla tego… pana.
Ledwie to powiedziała, skinęła na mnie i ruszyła do wyjścia. Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
- Co ze zleceniem? – spytałem.
- Chcę ci je opisać – odparła – w nieco bardziej przyjemnym miejscu niż to.
- Takie interesy nie należą do przyjemnych, a ja wolałbym zostać wprowadzony w szczegóły przede wszystkim w miejscu, gdzie nikt nas nie podsłucha.
- Jakieś konkretne propozycje? – spytała dziewczyna.
- Chociażby moja sypialnia – zaproponowałem, na co Morganka zareagowała zduszonym piskiem. Przewróciłem oczami. – Nie wiem, co sobie właśnie wyobraziłaś, ale na chwilę obecną jestem zainteresowany tylko i wyłącznie zarobkiem. Idziesz?
Powoli przytaknęła, po czym, wraz z obstawą, ruszyła za mną. Ledwie weszliśmy do pokoju, a ja zamknąłem drzwi na zasuwę, dziewczyna opadła z westchnieniem na łóżko i ściągając kaptur, jęknęła;
- Nie wiem, jak możecie w czymś takim chodzić po domu. Rozumiem po dworze, gdy jest mróz, ale w środku jest zdecydowanie za ciepło!
Już miałem jej odpowiedzieć, gdy na nią spojrzałem. Zamiast krótkiego wykładu o kapturach spytałem więc;
- Ile ty masz lat, dziewczynko?
- Damy nie pyta się o wiek – obruszyła się. Zdjęła płaszcz i rzuciła go na stojące pod ścianą krzesło. Jako, że łóżko było już zajęte, usiadłem na drugim krześle i opierając się o biurko, powiedziałem;
- Damy owszem, ale ty jesteś chyba za młoda na damę. Czego dziecko szuka u płatnego zabójcy?
Dziewczynka wyglądała na co najwyżej jedenaście lat. Drobną, sercowatą twarzyczkę okalały potargane, krucze włosy sięgające łopatek. Szlachetne rysy twarzy, łagodnie wygięte brwi i wykrzywione w dumnym grymasie, pełne usta świadczyły o jej wysokim pochodzeniu. Spod zmierzwionej grzywki patrzyła na mnie para dużych, złotych oczu, zdobnych w długie, ciemne rzęsy. Pomimo niemal całkowitego braku piersi, dziecięcej figury
i buźki miała jednak w sobie coś, co podawało moją pierwszą ocenę jej wieku w wątpliwość.
- Nie jestem dzieckiem – odparła Morganka z irytacją. Z torebki, którą chowała wcześniej pod płaszczem, wyjęła mały grzebień. Ignorując mnie i swoich służących, zaczęła rozczesywać włosy. Gdy skończyła, zaplotła je w luźny warkocz, który związała również wyjętą z torebki, złotą wstążką.
Łaskawie pozwoliłem jej na te zabiegi, mając w pamięci ostatnią dziewczynę, z którą udało mi się utrzymać romans przez cały miesiąc.
Za każdym razem, gdy przeszkadzałem jej w toalecie, zaczynała wrzeszczeć. Ten związek nie miał szans przetrwać.
- Jestem panience wdzięczny za spłatę mojego długu – zacząłem, gdy upewniłem się, że skończyła z włosami – ale nie mam w zwyczaju spełniać zachcianek szlachciątek.
- Nie jestem szlachciątkiem! – obruszyła się – Mam piętnaście lat!
Och. Mój błąd.
- Nawet mając lat piętnaście kwalifikujesz się na moją listę szlachciątek. Zwłaszcza z tą buźką.
Prychnęła.
- A skąd wiesz, że jestem szlachcianką?
- Czy twój pełen dumy wyraz twarzy, jedwabne, barwione na szafir szaty i absolutnie blada skóra nie są wystarczającym źródłem informacji? – odpowiedziałem pytaniem.
- Twoje dłonie też są blade – odparła – więc kolor skóry o niczym nie świadczy.
To nie moja wina ani zasługa, że nieważne, jak długo bym nie siedział na słońcu, i tak będę biały jak kreda…
- Nie, ale w połączeniu z paroma innymi czynnikami nabiera znaczenia.
Prychnęła ze zniecierpliwieniem.
- Tak czy inaczej, wiesz już, że mogę ci zapewnić odpowiednią zapłatę w wysokości takiej, jakiej sobie zażyczysz.
To nierozsądne mówić zabójcy, że sam może sobie wybrać cenę. Nawet bardzo. Łaskawie jednak przemilczałem ten fakt i zamiast tego, spytałem;
- Jakie zadanie przeznaczyłaś dla najlepszego zabójcy w stolicy, panienko?
Zawahała się.
- Skoro jesteś najlepszy, to musisz dobrze znać się na swoim fachu – zaczęła po dłuższej przerwie.
- Co w związku z tym?
- Skoro znasz techniki, to potrafisz im też zapobiec, prawda?
- Chcesz mnie zatrudnić jako ochroniarza? – spytałem z niedowierzaniem.
- Owszem, ale również jako zabójcę. Dopóty, dopóki będziesz trwał przy moim boku, prawo cię nie dosięgnie.
- Dlaczego miałbym to zrobić?
- Bo za każdy tydzień spędzony przy mnie dostaniesz dwadzieścia bruszeli.
- Myślałem, że sam mogę podać cenę…
- A tyle ci nie wystarczy? Przecież nie zabronię ci w wolnym czasie dorabiać tak, jak do tej pory.
- Wprowadź mnie w szczegóły.
Oczy zabłysły jej zadowoleniem.
- Będziesz mnie strzegł od rana do wieczora, dopóki nie zwolnię cię
z obowiązku. W razie potrzeby zabijesz dla mnie tego i owego. Twoim priorytetem jednak będę ja. Obawiam się, że w najbliższej przyszłości pewna osoba spróbuje mnie skrzywdzić. Dopóki nie upewnię się, że niebezpieczeństwo minęło, będę potrzebowała twojej pomocy.
- Muszę wiedzieć, kto – odparłem ponuro – inaczej nie będę w stanie przewidzieć, kogo najmie i, w efekcie, jakie techniki będą użyte, żeby cię dosięgnąć. Poza tym, z takim zadaniem szedłbym do najemnika, nie zabójcy.
To oni się bawią w ochroniarzy.
Na chwilę między nami zapanowała cisza. Guwerner wpatrywał się we mnie, co mogłem poznać po błyskających spod kaptura oczach. Miałem coraz gorsze przeczucie, że pakuję się w coś, z czym wolałbym nie mieć do czynienia. W końcu odezwała się dziewczyna;
- To orghlaicki książę, Artmar – zaczęła powoli.
Zagwizdałem z uznaniem.
- A dlaczego książę Artmar miałby interesować się kimś takim jak panienka? – spytałem, zanim zdążyłem ugryźć się w język. Tylko zabójcy nie lubią odkrywać swoich kart bardziej, niż bogacze. Guwerner syknął upominająco, ale dziewczyna westchnęła, a potem wypaliła jednym tchem;
- Przez przypadek odkryłam, że knuje okrutny spisek. Dowiedział się o tym i od tamtej pory dwukrotnie omal mnie nie zabił. Boję się, zarówno jego planów, jak i tego, co może mi zrobić. Jak tak dalej pójdzie, kolejne rody Morgan zostaną wymordowane, a ja razem z nimi – ledwie to z siebie wyrzuciła, wybuchła płaczem. Nigdy nie potrafiłem pocieszać kobiet,
ale wyglądało na to, że nikt inny nie miał na to ochoty. Niechętnie oznajmiłem więc;
- Niech będzie, wykonam to zadanie. Ale na przyszłość szukaj sobie najemnika, nie małodobrego.
- Dziękuję! – zawołała nagle rozpromieniona i rzuciła mi się na szyję. Zamarłem, zaskoczony. Przez chwilę dziewczyna się do mnie przytulała.
Potem odsunęła się jak oparzona, z wypiekami na policzkach.
Milczała jakąś minutę, potem dodała;
- Nazywam się Renny Laoise. Powinieneś wiedzieć, skoro od dzisiaj jesteś moim strażnikiem. A jak brzmi twoje imię?
- Nie mam w zwyczaju zdradzać go każdej napotkanej osobie – odparłem chłodno.
- Skoro tyle podróżujesz, to ile osób je zna? – spytała obrażonym tonem.
- Jedna.
- Kto?
- Ja – burknąłem.
- To pokaż mi chociaż swoją twarz.
Słucham?
- Po co?
- I tak będziesz musiał to zrobić.
Jęknąłem w duchu. Dlaczego w ogóle postanowiłem jej pomóc?
Niechętnie ściągnąłem kaptur z głowy. Renny zawyła z niedowierzaniem;
- Twierdzisz, że ja jestem szlachciątkiem, a sam tak wyglądasz! Ile ty masz lat, co? Czternaście? Piętnaście?
- Dwadzieścia jeden – burknąłem, odwracając wzrok.
- Wiesz co? Z tymi diabelnie jasnymi srebrnymi tęczówkami mógłbyś straszyć dzieci po nocy. Jak jakiś upiór czy co…
- Dzięki – burknąłem z irytacją. Byłem w miarę zadowolony ze swojej zabójczej pracy, ale nikt jeszcze nie twierdził, że przypominam upiora.
Wstałem i z powrotem zarzuciłem kaptur na głowę. Ruszyłem w stronę drzwi.
- A ty gdzie idziesz, Bezimienny?
- Nacieszyć się ostatnimi chwilami wolności. Możesz wrócić jutro, dzisiejszy wieczór chcę mieć dla siebie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz