Fucha płatnego zabójcy, wbrew pozorom, nie należy do najbezpieczniejszych. Wielu niezapoznanych z tematem myśli, że ewentualnych wrogów zabija się tak, jak tych, na których dostało się zlecenie. Koń by się uśmiał.
Po pierwsze, nie dostaniesz za to forsy, a to
właśnie ona najbardziej się liczy. Po co zabijać i dodawać policji powodów do
aresztowania, skoro jedynym wynagrodzeniem jest tylko samozadowolenie,
ewentualnie zmniejszenie listy gości, którzy chcą cię poćwiartować, a szczątki
zaszyć w worku i wrzucić do rzeki? Tak czy inaczej, płatny zabójca musi się ukrywać,
jak nie przed wrogami, to przed żandarmerią. A często również przed nielicznymi
przyjaciółmi.
Po drugie, znacznie większym utrapieniem od
potencjalnych wrogów są pracodawcy. Zawsze zaniżają cenę twoich usług, zmuszając cię do targowania. Jak już dogadasz się co do wysokości honorarium, pojawia się
problem sposobu płatności. Klient rzadko kiedy zgadza się na odgórne
wynagrodzenie. Nieco częściej na zaliczkę i tu też trzeba wynegocjować jej
odpowiednią wartość.
Zlecenie dostajesz średnio raz na miesiąc Jeśli
nie wyegzekwujesz wystarczająco dobrej ceny, będziesz głodować i chować się po
ulicach, bo zabraknie ci nawet na czynsz. Jeśli zmusisz klienta do zapłacenia
więcej, niż by chciał, jeszcze tego samego wieczoru na łeb zwali ci się setka
żandarmów, a klient wykręci się od odpowiedzialności twierdząc, że nikogo nie
chciał zabić, tylko cię wkręcić. Niestety argument Ornora bądź Orghlaity, który
do tej pory miał względnie czystą kartotekę jest cięższy niż argument
Morganina, zwłaszcza płatnego zabójcy. W takiej sytuacji masz szczęście, jeśli
nie skażą cię na śmierć. A zdarzy się cud, jeśli uda ci się uciec. Ornorowie
całkiem nieźle wyspecjalizowali się w systemie karnym.
Mój znajomy po fachu raz wpadł, prawdopodobnie
właśnie przez wyłudzenie zbyt wysokiej ceny. Wiem, bo akurat wtedy nocowałem w piwnicy, z której był świetny widok na jego stryczek.
Ja, osobiście, wolę postawić na markę niż własny
kark. Od dziesiątego roku życia pracowałem w pocie czoła, powoli wyrabiając
sobie renomę firmy taniej, a niezawodnej. W zasadzie dzięki temu zarabiam
znacznie więcej, niż przeciętni kumple po fachu, bo częstotliwość moich zleceń
jest znacznie większa, niż ich. Inna sprawa, że mam małe problemy z oszczędzaniem,
z czego wynikają różne komplikacje. Chociażby dzisiejszy incydent z czynszem.
Obudziło mnie walenie do drzwi. Teoretycznie żaden
fachowiec mojego pokroju nie powinien dać się zaskoczyć w łóżku, ale ja zawsze
lubiłem spać, a do późna w nocy szlajałem się po mieście, podziwiając inne latające skały, na
których wybudowano stolicę. Ta, na której postawiono tę dzielnicę, słynęła z
dobrze prosperującego podziemia, co odnosiło się też do właściciela
kamieniczki, w której się zatrzymałem. Był on ogromnym Orghlaithą o barach, przez które nie mieścił się w drzwiach własnego mieszkania i poza
wynajmem pokoi dorabiał na uboczu, pomagając przemytnikom wwozić
do stolicy całkiem pokaźnej ilości narkotyki, których trzy szczypty w nierozrobionej formie zwaliłyby z nóg byka, a po pięciu nawet najbardziej napakowany Orghlaita zapadłby w sen, z którego by się już nie obudził. Oczywiście, jako Morganin, musiałem płacić gospodarzowi podwójny czynsz. Kruczo- i złotowłosi nigdy za sobą nie przepadali.
do stolicy całkiem pokaźnej ilości narkotyki, których trzy szczypty w nierozrobionej formie zwaliłyby z nóg byka, a po pięciu nawet najbardziej napakowany Orghlaita zapadłby w sen, z którego by się już nie obudził. Oczywiście, jako Morganin, musiałem płacić gospodarzowi podwójny czynsz. Kruczo- i złotowłosi nigdy za sobą nie przepadali.
Jako, że łomotanie do drzwi nie ustępowało, niechętnie
otworzyłem oczy. Może i w mojej tymczasowej kwaterze śmierdziało potem i skrętami – pan dobrodziej
nie raczył wynająć małodobremu Morganinowi czystego pokoju – ale pod
połowicznie zeżartymi przez robaki i myszy pledami było względnie ciepło.
Miałem nieprzyjemne wrażenie, że wizyta gościa nie przyniesie mi zysku oraz
całkowitą pewność, że bez koców będzie mi bardzo zimno. Czułem gryzący lewy,
odsłonięty policzek chłód i nie miałem najmniejszej ochoty narażać się dla
gościa, wychodząc z łóżka.
Po ciężkim dyszeniu słyszalnym nawet przez drzwi
poznałem gospodarza. Przynajmniej to nie żandarmeria.
- Nie ma mnie – burknąłem i przykryłem głowę
płaską jak placek, śmierdzącą poduszką. Miałem nadzieję, że półgłówek da się
nabrać, ale on warknął ze złością;
- Otwieraj, zawszony kundlu! – jego głos zgrzytał
jak kamienie młyńskie.
Nieszczęśliwy, że mój mały podstęp się nie udał,
odparłem bezczelnie;
- W godzinach porannych firma zamknięta.
- Otwieraj, albo dopilnuję, żeby dorwali cię twoi
mundurowi przyjaciele – odparł z groźbą w głosie.
Jęknąłem przeciągle. Poza pościelą było zimno,
nawet bardzo. W zasadzie w kwaterze musiał panować mróz, bo niedopita woda w
kubku stojącym na rozklekotanym krześle - w pokoju, poza łóżkiem, zmieściło się tylko ono – była
zamarznięta.
Westchnąłem, zrozpaczony wizją opuszczenia
ciepłych pieleszy.
- Poczekaj chwilę – poprosiłem grzecznie.
- Na co? Aż uciekniesz przez okno?
- Jest zakratowane – przypomniałem łaskawie –
muszę się wyplątać z twoich zarobaczonych pledów.
Odpowiedziało mi kolejne gniewne warknięcie, które
uznałem za wyrażenie zgody. Wściekłe łomotanie ustało na dobre. Naraziłem lewą rękę na
odmrożenie, wystawiając ją poza koce i sięgając do krzesła po pałatkę. Dziękowałem
własnemu geniuszowi, że położyłem się w ubraniach. Inaczej byłoby jeszcze
gorzej. Każdy mój oddech tworzył obłoczek pary. Zarzuciłem na ramię niewielką
torbę z całym moim dobytkiem, który składał się głównie z różnego typu broni, wpuściłem
spodnie w wysokie buty na miękkiej podeszwie i zarzuciłem na siebie płaszcz.
Tak wystrojony podszedłem do drzwi, w razie potrzeby gotów do natychmiastowej ewakuacji. Inna sprawa, że
najpierw musiałbym minąć mojego dobrodzieja.
Gdy otworzyłem drzwi, stanąłem twarzą w twarz z
gospodarzem.
No, mniej więcej. Jako Morganin byłem nikczemnego wzrostu, podczas gdy Orghlaitha nie dość, że miał bary jak szafa, to jeszcze standardowo musiałby się schylić, żeby jego oczy znalazły się na poziomie moich. Rzecz jasna nie zamierzał tego zrobić. Tak w zasadzie, to nawet nie mogłem zobaczyć jego twarzy, bo zasłaniała ją górna framuga drzwi.
No, mniej więcej. Jako Morganin byłem nikczemnego wzrostu, podczas gdy Orghlaitha nie dość, że miał bary jak szafa, to jeszcze standardowo musiałby się schylić, żeby jego oczy znalazły się na poziomie moich. Rzecz jasna nie zamierzał tego zrobić. Tak w zasadzie, to nawet nie mogłem zobaczyć jego twarzy, bo zasłaniała ją górna framuga drzwi.
- Czynsz – warknął osiłek, a jego ogromne łapska
zadrżały, jak gdyby ledwie powstrzymywał się od zrobienia ze mnie worka
treningowego.
- Ostatnio płaciłem – zauważyłem, robiąc
zaskoczoną minę.
- Pół miesiąca temu! – obruszył się olbrzym – lada
chwila się stąd wyniesiesz, nie płacąc zaległego czynszu, a na coś takiego
panie małodobry nie pójdę.
- Wiesz, w zasadzie to katów nazywa się panami małodobrymi
– zauważyłem – a ja nigdy nie zakładałem czarnego worka na głowę, żeby pociągnąć za dźwignię stryczka. No i nigdy nikogo nie torturowałem.
- Sami tak siebie nazywacie – burknął nieco zbitym
z tropu głosem.
- No fakt, jesteśmy katami na zawołanie –
mruknąłem, robiąc zamyśloną minę, chociaż osiłek i tak nie mógł tego zobaczyć –
ale mówimy tak o sobie w żartach, nie na poważnie.
- Dla mnie bez różnicy. Forsa, kundlu.
- Wiesz, nie wszyscy lubią, gdy się ich obraża –
zauważyłem z pretensją. Chyba jednak za długo zwlekałem, bo facet w końcu
zauważył, że mam na sobie pałatkę.
- Po co ci ten płaszcz? Próbujesz mi uciec? –
spytał wrogim tonem, a ja, chociaż nie widziałem jego twarzy, już widziałem
wyraz tych wściekłych, świńskich oczu.
- Jest zimno – zauważyłem – w mojej kwaterze nie
ma żadnego piecyka, więc, żeby nie zamarznąć, muszę ubierać się nieco cieplej.
Ale, jak widzę, tobie to nie przeszkadza, panie dobrodziej.
Istotnie, osiłek miał na sobie tylko lnianą
koszulę, spodnie i cienkie buty z długimi noskami. Dobrze, jeśli będę musiał uciekać, gość prędzej zaryje
zębami w ziemię, niż mnie złapie. Olbrzym założył ręce na piersi i pochylił
się, tak, że mogłem zobaczyć jego ogorzałą mordę. Wydawał się zadowolony z
wątpliwego komplementu.
- Moje mięśnie chronią mnie przed mrozem. A ty to
sama skóra i kości, więc nie dziwota, żeś zmarzł – zagrzmiał, na chwilę
zapominając o czynszu.
Łaskawie nie poinformowałem go, że przed zimnem
chroni tłuszcz, którego też miał sporo i spróbowałem utwierdzić go w przekonaniu
o własnej słabości, rozcierając ramiona. Morganie z natury są niscy i szczupli,
a nasze mięśnie nie tak potężne jak orghlaickie, co często kończy się właśnie
takim, lekceważącym podejściem do tematu. Osobiście wolałem nie wyprowadzać
gospodarza z błędu, tym bardziej, że on i tak miał na polu siłowym przewagę. Co
prawda, gdybym wprowadził się w berserk, co – lepiej lub gorzej – potrafi każdy
Morganin, miałbym wygraną w garści, ale nie na rękę było mi podpadać kolejnym
Orghlaithom. I tak nie lubili mnie ze względu na rasę, a w podziemiu działali równie prężnie, co moi krewniacy.
- Co ja poradzę na to, że urodziłem się
cherlakiem? – spytałem, próbując ugłaskać olbrzyma. Ten jednak najwyraźniej
przypomniał sobie o czynszu, bo otwierał już usta, żeby znowu grzmotnąć „zalegasz z zapłatą!”, ale ja go ubiegłem i dodałem – dzisiaj się wyprowadzam, a musiałbym płacić,
gdybym opuścił pokój po południu, podczas gdy chcę tylko skoczyć do toalety i
już mnie nie ma. Przecież wiesz, że dwa tygodnie mijają dzisiaj,
a nie wczoraj.
a nie wczoraj.
Olbrzym parsknął jak rozwścieczony byk, ale
poskrobał się po łbie i łaskawie burknął;
- Za dziesięć minut ma cię tu nie być, kundlu.
Opuściłem śmierdzącą kamieniczkę w przeciągu
dwóch, nie dziesięciu minut. Nauczyłem się zatrzymywać w orghlaickich zajazdach
z tego prostego powodu, że ponad połowa gospodarzy ledwie dodaje dwa do dwóch,
a reszta ma pamięć tak słabą, że nie pamiętają, kiedy ostatni raz im płaciłem –
pisać nie potrafią, więc przecież sobie tego nie zanotują. Mojego ostatniego
dobrodzieja też wybrałem ze względu na postępującego Alzheimera, jedyny dowód
jego dość sędziwego wieku. Ostatni raz płaciłem
mu trzy, nie dwa tygodnie wcześniej, więc kiedy upomniał się o czynsz,
postanowiłem nie ryzykować więcej i się wyniosłem. Zdążyłem wszystko wydać na zabawki, zapominając o opłacie za mieszkanie.
Nie, żeby zabawki nie były tego warte. Jedną z
nich był niewielki, wspaniałej jakości nożyk ze specjalną „uprzężą”, dzięki
której mogłem go zamocować na górnym dziąśle bez uszkadzania zębów i ryzyka zauważenia przez
kogoś niepożądanego. Nigdy nie wiadomo, kiedy takie cudo może się przydać. Pół
roku temu, gdy – jak na ironię – spędziłem noc w areszcie za zwykłą, pijacką bójkę, miałem szansę zaobserwować, jak jeden z więźniów,
zawodowy włamywacz, za pomocą takiego scyzoryka najpierw uwalnia się z kajdanek, a potem otwiera sobie celę. Ulotnił się tak skutecznie, że wszelki
słuch po nim zaginął.
Drugą zabawką był mały zestaw noży do rzucania z
paskiem i pokrowcem, które bardzo wygodnie można było przyczepić do pasa i
chować pod płaszczem na plecach. Zaopatrzyłem się też w składaną dmuchawkę i zestaw strzałek, idealnych do umaczania w porządnej truciźnie, chociażby
Smoczym Jadzie. Fakt, jad smoków równinnych niełatwo zdobyć, ale jak się go już
dostanie, jedną kroplą można by obsłużyć stu klientów. Trzeba tylko uważać,
żeby nie wylać go ze specjalnej, złotej flaszki, bo inaczej samemu skończy się
w męczarniach. Smoki równinne zamiast ogniem plują jadem, co jest nawet gorsze, bo toksyna przeżera się nawet przez stal – przy czym jedyne,
co ją zatrzymuje, to złoto – wypala w skórze głębokie rany, a gdy już dostanie
się do krwi, zabija delikwenta w przeciągu trzydziestu sekund.
Niestety, przez zakup nowego sprzętu musiałem po
raz kolejny zmienić miejsce zamieszkania. Nawet, gdyby starczyło mi na czynsz,
prędzej czy później przeniósłbym się dla własnego bezpieczeństwa.
Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi lodowaty dreszcz.
Pomyśleć, że jeszcze wczoraj było w miarę ciepło i słonecznie, a w przeciągu
nocy temperatura spadła o jakieś czterdzieści stopni. Współczułem wszystkim
bezdomnym, którzy nie znaleźli sobie schronienia na noc. O ile ją przeżyli,
musieli zaliczyć co najmniej parę odmrożeń.
Westchnąłem ponuro i rozejrzałem się. Kamienica, w
której do dzisiaj nocowałem, należała do najbardziej obskurnych budynków w
dzielnicy.
W zasadzie nawet się cieszyłem, że ją opuściłem. Gdy z niej wyszedłem, znalazłem się na wąskiej, śmierdzącej uliczce, na której więcej było śmieci niż kocich łbów. Nawet gryzący mróz nie mógł zabić odoru zgnilizny i odchodów. Środkiem zaułka przebiegał pełen zielonkawego, obecnie zamarzniętego szlamu rynsztok. Jakaś baba z sąsiedzkiej kamienicy wylewała właśnie przez okno zawartość nocnika, jednocześnie wrzeszcząc na męża, że jest beznadziejnym, pasożytniczym karaluchem. Ciekawe, o co poszło.
W zasadzie nawet się cieszyłem, że ją opuściłem. Gdy z niej wyszedłem, znalazłem się na wąskiej, śmierdzącej uliczce, na której więcej było śmieci niż kocich łbów. Nawet gryzący mróz nie mógł zabić odoru zgnilizny i odchodów. Środkiem zaułka przebiegał pełen zielonkawego, obecnie zamarzniętego szlamu rynsztok. Jakaś baba z sąsiedzkiej kamienicy wylewała właśnie przez okno zawartość nocnika, jednocześnie wrzeszcząc na męża, że jest beznadziejnym, pasożytniczym karaluchem. Ciekawe, o co poszło.
Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę nieco
czystszej części dzielnicy, mijając odrapane, czasem poplamione krwią ściany
budynków, w których nie zamieszkałby żaden szanujący się człowiek. Postanowiłem, że tym razem zatrzymam się w zajeździe jakiegoś Morganina. Może i nie oszukam go z czynszem, ale cena będzie niższa, a jakość mieszkania
lepsza. No i będę mógł liczyć na towarzystwo kogoś lepszego
niż śmierdzących opojów, rzezimieszków i regularnych gości wszechobecnych burdeli.
niż śmierdzących opojów, rzezimieszków i regularnych gości wszechobecnych burdeli.
Kto wie, może dostanę jakieś ciekawe zlecenie?
Po pięciu minutach żwawego marszu wylądowałem na nieco
większej ulicy. Najwyraźniej wąskie zaułki były cieplejsze od bardziej
otwartych przestrzeni, bo wszystkie budynki pokryła gruba warstwa szronu, a
przez szyby nie sposób było zajrzeć do środka. Jeszcze wczoraj kapiąca z dachów
woda zamarzła, tworząc długie, ostre sople. Droga była tak oblodzona, że każdy krok groził poślizgnięciem i złamaniem karku.
Ulica była pusta. W tej dzielnicy niewiele osób
przemieszczało się przed zmrokiem, a mróz skutecznie odstraszał pozostałych.
Jedyną żywą istotą, poza mną, był wychudzony, kudłaty pies grzebiący w
śmieciach rozrzuconych pod ścianą jednego z budynków. Na mój widok zjeżył się i zaczął warczeć.
- Nie szalej tak, wariacie – prychnąłem – bo jeśli
nie znajdę sobie taniego noclegu z wyżywieniem, to znajdę ciebie i upiekę na
obiad.
Zwierzak chyba mnie zrozumiał, bo wyszczerzył
żółte kły, ale nie zaatakował, tylko chwycił w zębiska zamarzniętą kość, podkulił ogon i zniknął w bocznej uliczce. Niechętnie ruszyłem dalej. Wąska, niespełna
trzyjardowa droga wkrótce doprowadziła mnie do równie zaśmieconego placu z popiersiem na środku. Sama figura przedstawiała osowiałą pannę młodą,
wpatrującą się w dal wzrokiem kobiety, która powinna się cieszyć,
ale świadomość braku ciała od pasa w dół nieco jej to utrudniała.
ale świadomość braku ciała od pasa w dół nieco jej to utrudniała.
Instynktownie ruszyłem przez plac obrzeżem, w
miarę możliwości nie opuszczając cienia budynków. Ach, te przyzwyczajenia wpajane od dzieciństwa…
Rynek był zupełnie pusty, toteż nie niepokojony
dotarłem do jego drugiego końca. Wyszedłem na – tym razem znacznie szerszą – drogę główną
i, ślizgając się na oblodzonych kamieniach, ruszyłem dalej.
Dla zwykłego, uczciwego obywatela taka pustka na ulicach byłaby co najmniej niepokojąca, ale na mnie działała kojąco. Zawsze wyczulone na
wszelkie szmery zmysły zapewniały wystarczające ostrzeżenie przed ewentualnymi
rzezimieszkami, ale z doświadczenia wiedziałem, że przy takim mrozie tylko
najbardziej zdesperowani kieszonkowcy odważą się wyjść na dwór. Szansa na
napotkanie łupu była drastycznie niska, za to odmrożenie niemal pewne. Inna
sprawa, że gdyby jakiś nieszczęśnik połasił się na mój dobytek, to on
skończyłby w zaułku z poderżniętym gardłem.
W końcu droga zmieniła się w dość szeroki skwer,
biegnący wzdłuż urwiska, stanowiącego jednocześnie koniec tej latającej skały. Dotarłem
na granicę dzielnicy. Przede mną jakiś statek, wyglądający na niemal pusty,
właśnie odbijał od grani. Zakląłem pod nosem. Nie miałem ochoty czekać na kolejną łódź, tym bardziej, że nie mogłem się jej spodziewać w najbliższej
przyszłości. Puściłem się biegiem, zapominając o gołoledzi. Nowe, miękkie buty
o dziwo sprawiały się wspaniale, ani razu nie byłem bliski upadku. Rozpaczliwie
wskoczyłem na ogrodzenie oddzielające skwer od urwiska i rzuciłem się w przepaść. Odbijając się od barierki, wiedziałem, że nie doskoczę. Cała moja uwaga bezwiednie skupiła się na nogach, a reszta
ciała wysłała w nie tyle energii, ile zdołała. Mięśnie spięły się pod
dodatkowym impulsem i wyrzuciły mnie daleko do przodu, w towarzystwie ledwie
widocznego, szafirowego płomienia. Cechy charakterystycznej dla berserku. Chociaż fakt, zazwyczaj barwa tejże zdolności to szkarłat.
Przeleciałem nad barierką statku, wylądowałem i
dla złapania równowagi przebiegłem parę jardów, aby zatrzymać się tuż przed
krępym Morganinem, leniwie palącym fajkę. Sądząc po podbitym futrem płaszczu i
zdobionych pagonach, musiał być kapitanem łajby. Mężczyzna pogładził gęstą,
czarną brodę i spojrzał na mnie z uśmieszkiem uznania;
- Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś używał berserku
w taki sposób – stwierdził.
- To nie był pełen berserk – zauważyłem – tylko
częściowy.
- No właśnie. Dokąd się wybierasz, skoro tak
zależało ci na skorzystaniu z akurat moich usług?
- Dokądkolwiek – mruknąłem, a na widok jego
zmarszczonych, krzaczastych brwi dodałem niechętnie – ale najchętniej na Ithos.
- Szmuglujesz coś? – spytał, dla pozoru robiąc
groźną minę. Najwyraźniej przesłuchanie się nie skończyło. Westchnąłem
mimowolnie.
- Nic. W każdym bądź razie nic, czego można by
dotknąć – odparłem. Przewoźnicy doskonale wiedzą, co oznaczają te słowa. Ten
nie stanowił wyjątku. Kapitan przestał udawać praworządnego obywatela.
- Śmierć to dosyć dochodowy towar – zauważył – dwadzieścia
bruszeli.
- Obawiam się, że nie dysponuję takimi środkami –
odparłem z krzywą miną.
- A jakimi dysponujesz?
- Na chwilę obecną tylko swoimi umiejętnościami.
To najwyraźniej kapitana nie zadowoliło. Wyjął
fajkę z ust i wskazał nią bliżej nieokreślony kierunek;
- Pozwól, że coś ci pokażę. Zerknij i powiedz mi,
co jest za burtą.
Niechętnie podszedłem do zdezelowanej balustrady i
przez nią wyjrzałem;
- Powietrze. A jakąś milę niżej las. Na zachodzie
góry, na północy i południu kolejne dzielnice. Na wschodzie, również milę pod nami, pola uprawne.
- Skoro od ziemi dzieli nas w tej chwili mila
powietrza, jak myślisz,
ile będziesz spadał, jeśli mi nie zapłacisz? – spytał kapitan pozornie przyjaznym tonem.
ile będziesz spadał, jeśli mi nie zapłacisz? – spytał kapitan pozornie przyjaznym tonem.
- Długo – odparłem z kwaśną miną – i dlatego
wolałbym jednak nie widzieć pańskiego statku od spodu.
- A więc? Jakimi środkami dysponujesz?
- Sześć arynów.
- Morganin twojego fachu, w dodatku potrafiący
kontrolować berserk, a ma tylko sześć arynów? Dobrze się bawisz, chłopcze?
Pokręciłem głową niechętnie. W ten sposób nigdzie
nie zajdziemy. Wyciągnąłem spod pałatki torbę, a z niej jedyną sakiewkę, jaką
posiadałem. Na jej dnie grzechotało smutno sześć drobnych, brązowych monet. Podałem
prawie pusty woreczek kapitanowi.
- To wszystko, co mam – oznajmiłem – cała reszta
poszła na ekwipunek i czynsz.
- A za przewóz chcesz zapłacić sześcioma
bezwartościowymi monetami? – spytał żeglarz ironicznym głosem – Czyżbyś nie
znał portowych cen?
- Znam je doskonale – odparłem – dlatego chcę, aby
potraktował to pan jak zaliczkę. Resztę dopłacę, gdy po raz kolejny przybije
pan do Ithos.
- Myślisz, że zaryzykuję, zostawiając cię bez
nadzoru? – spytał zimno – jesteśmy rodakami, dlatego łaskawie potraktuję te
sześć arynów jak zaliczkę. Resztę musisz mi dostarczyć w przeciągu trzech dni,
później lecimy do kolejnej dzielnicy. Jeśli tego nie zrobisz, zabiorę cię ze sobą i wtedy
będziesz musiał mi zapłacić za podwójny przewóz.
Skinąłem głową. Nie miałem w zwyczaju okłamywać
Morgan, a zwłaszcza przewoźników – jeśli podpadniesz u jednego, u pozostałych
również. Wyciągnąłem w stronę kapitana dłoń.
- Umowa stoi.
Jego uścisk był silny i zdecydowany, typowy dla
powietrznych żeglarzy.
- Umowa stoi.
Jakież to szczęście, że Orghlaici nie potrafią
żeglować, a nawet boją się wszystkiego, co ma żagle i umie latać bądź unosić
się na wodzie. Inaczej i na tym polu spróbowaliby poniżyć Morgan i przejąć dla siebie prawie cały
dochód, zostawiając dla nas najbardziej niewdzięczne prace. Odkąd, po pogromie imperium Morgan, pojawili się na tych ziemiach, nie tylko je sobie przywłaszczyli, ale również uczynili sobie z nas niższą warstwę
społeczną, przeznaczoną do tego, czym sami nie chcieli pobrudzić sobie rąk. Tyle
dobrego, że i oni wkurzyli smoki górskie, które ogniem i szponami skończyły z
orghlaickim państwem tak samo, jak z naszym. A potem pojawili się Ornorowie z
tymi swoimi rudymi (ewentualnie brązowymi) łbami i postanowili pozwolić niedobitkom obu ras rządzić się swoimi prawami,
w zakresie dozwolonym przez kodeks samych Ornorów. Orghlaici wykorzystali swoją znaczną przewagę liczebną i zagarnęli dla siebie to, co najlepsze, między innymi wyłączność na służbę w królewskiej, tak zwanej nieśmiertelnej, gwardii. Nam zostawili wojsko, żeglarstwo, ewentualnie kowalstwo i parę poniżających zajęć. Nic dziwnego, że wielu Morgan wybrało, tak jak ja, dorabianie na uboczu.
w zakresie dozwolonym przez kodeks samych Ornorów. Orghlaici wykorzystali swoją znaczną przewagę liczebną i zagarnęli dla siebie to, co najlepsze, między innymi wyłączność na służbę w królewskiej, tak zwanej nieśmiertelnej, gwardii. Nam zostawili wojsko, żeglarstwo, ewentualnie kowalstwo i parę poniżających zajęć. Nic dziwnego, że wielu Morgan wybrało, tak jak ja, dorabianie na uboczu.
Przelot z Woodrogue do Ithos trwał niespełna
godzinę. W tym czasie zdążyłem zacząć się martwić długiem. Trzy dni na zapłatę
to bardzo mało.
Problemem nie było wykonanie roboty, ale jej znalezienie. Słyszałem, że w docelowej dzielnicy narobiło się dłużników i sporów, więc miałem nadzieję
na łatwy zarobek, ale znalezienie klienta i tak nie było pewne. Zacząłem się
nawet zastanawiać, dlaczego nie wybrałem znacznie dłuższej drogi lądowej, lecz bardzo
szybko przypomniałem sobie, że aby przedostać się z jednej dryfującej wyspy na drugą, musiałbym minąć liczne straże, które
doskonale wiedziały, jak rozpoznać w podróżnych płatnego zabójcę bądź
rzezimieszka a nawet, jak odróżnić ich od najemnika. Oczywiście Morganie na
ogół się wspierają i zostałbym przepuszczony, ale musiałbym się nieźle
napracować i wydać sporo pieniędzy, których nie miałem.
Gdy w końcu dotarliśmy do Ithos, a statek dostał
zezwolenie na lądowanie miałem już wysiadać, lecz kapitan złapał mnie za ramię, i spytał;
- Gdzie się zatrzymasz?
- W „Dwóch Nożach” – odparłem.
- Jeśli cię tam nie znajdę…
- Nie mam w zwyczaju oszukiwać przewoźników –
zapewniłem go – a ta karczma to najpewniejsze źródło zarobku w dzielnicy.
Mężczyzna skinął głową, samym wzrokiem dając mi
znać, że mu nie ucieknę. Nie miałem na to najmniejszej ochoty. Podpadnę jednemu
przewoźnikowi, podpadnę i reszcie.
Po Ithos, najbardziej lichwiarskiej dzielnicy w
całej stolicy można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Na każdej ulicy
przechodnie mogą wpaść na co najmniej jeden bank, na każdym skrzyżowaniu stoją
przykuci do skał, zalegający z zapłatą obywatele, a burdele ustępują tu liczbą tylko
dzielnicy centralnej. Co pięć jardów spotyka się bardzo skąpo ubrane panienki, w
typowej dla tego zawodu fryzurze i kolczykach, z pozoru chowające się w bocznych
uliczkach. Co prawda ulice są tu czyste, bo lichwiarze twierdzą, że muszą dbać o wizerunek swojej dzielnicy, ale ludzie na ogół nie zachowują się jak dystyngowani wierzyciele czy mieszczaństwo. Rudych i kasztanowych, ornorskich głów było
tu najwięcej, ale złotowłosych, potężnych Orghlaithów i kruczowłosych, drobnych Morgan też nie brakowało. Nawet mróz, na Ithos znacznie słabszy, nie mógł ich powstrzymać od wyjścia na ulice i załatwiania swoich spraw.
tu najwięcej, ale złotowłosych, potężnych Orghlaithów i kruczowłosych, drobnych Morgan też nie brakowało. Nawet mróz, na Ithos znacznie słabszy, nie mógł ich powstrzymać od wyjścia na ulice i załatwiania swoich spraw.
Przemykałem między nimi, aż w końcu zszedłem z
głównej drogi i skręciłem w dość czystą, boczną uliczkę. Jeszcze parę zakrętów i stanąłem
przed sporą, zatłoczoną i nawet rankiem gwarną karczmą. „Dwa Noże” prezentowały
się, jak na jeden z moich względnie stałych noclegów, całkiem nieźle. Ich
drewniana fasada była tylko trochę zdezelowana, a, co prawda brudne, okna miały
wstawione szyby zamiast tańszych błon.
Z westchnieniem otworzyłem drzwi i wszedłem do
środka. Panujący tam gwar niemal mnie ogłuszył. Całkiem spora rzesza obywateli
zdążyła się już upić i zacząć zaczepiać pracujące tu dziewczyny, wykorzystując każdą
okazję, żeby klepnąć je w tyłek, co kończyło się piskami pełnymi – w większości udawanego – oburzenia i zwiększeniem tempa roznoszenia piwa oraz
miodu. Przepychając się przez sporą grupkę Ornorów, dotarłem do baru. Ajent
wycierał właśnie kufel stosunkowo czystą ścierką. Na mój widok łaskawie odłożył
naczynie i spytał;
- Ten sam pokój, co zawsze? – gdy przytaknąłem,
dodał – płacisz z góry?
- Wolę przy… – zacząłem powoli, ale on mi przerwał
z krzywym uśmieszkiem;
- Znowu nie masz pieniędzy?
Niechętnie skinąłem głową. Facet znał mnie na
wylot.
- Kiedy chcesz się wyprowadzić?
- O ile nie zdobędę pracy, za trzy dni.
- A jeśli ją znajdziesz?
- Może za dwa tygodnie.
- Niech będzie – podał mi mosiężny klucz –
rozumiem, że za jedzenie też zapłacisz później?
- O ile pan dobrodziej się zgodzi…
- I tak nieźle na tobie zarabiam – westchnął,
gładząc się po rzadkiej brodzie. – Pierwsze piwo na koszt firmy.
- Dziękuję – uśmiechnąłem się – nie omieszkam
skorzystać.
- Czego się nie robi dla stałych klientów…
Z niewiadomych powodów nie wyglądał na
szczęśliwego.
Najbliższe trzy dni minęły mi wyjątkowo nudno. Niemal
bez przerwy siedziałem z kapturem na głowie w ciemnym kącie karczmy, cierpliwie
czekając, aż podejdzie do mnie ktoś zainteresowany moimi usługami, ale jedynymi osobami, które zbliżały się do stolika, były gosposie. Pod koniec
trzeciego dnia doszedłem do wniosku, że będę musiał opuścić Ithos. Doskonale
wiedziałem, że następnym razem, gdy pojawię się w „Dwóch Nożach”, za pokój
zapłacę podwójnie, spłacając przy okazji dług. Ajent regularnie na mnie zerkał,
dając mi znać, że nie zapomniał, że mój rachunek rośnie. Jeszcze tego wieczoru
kapitan miał po mnie przyjść, aby zabrać mnie ze sobą. Słońce już zachodziło, a
ja coraz rozpaczliwiej uświadamiałem sobie, że jeśli nie stanie się cud, będę
popadał w coraz większe długi, bo żeglarz nie pozwoli mi odejść, dopóki nie znajdę sobie pracy i nie zapłacę mu
za wszystkie przewozy, które mi sprezentował.
za wszystkie przewozy, które mi sprezentował.
Śledziłem spod kaptura gości karczmy, ale żaden
nie był zainteresowany ani zabójcą, ani – niech to diabli wezmą – nawet najemnikiem. W pewnym momencie
do środka weszła jakaś, sądząc po wystających spod kaptura kosmykach włosów,
Morganka, a za nią wtoczyło się dwóch mężczyzn. Jeden rozmawiał z dziewczyną,
drugi, milcząc, za nią dreptał. Czyżby spragniona przygód panienka z guwernerem
i ochroniarzem?
Dziewczę rozejrzało się z zainteresowaniem po
karczmie. Stanęło na środku pomieszczenia i zaczęło się wdrapywać na stół. Jednocześnie otworzyły
się drzwi, w których stanął kapitan od długu. Od razu zaczął przeciskać się w
moją stronę. Jęknąłem w duchu i już żegnałem się z niezależnością, gdy Morganka stanęła wreszcie dumnie na stole i zawołała,
jakimś cudem przekrzykując pijańską wrzawę;
- Szukam człowieka zwanego Bezimiennym! Słyszałam,
że mogę go tu znaleźć.
Wszyscy, do których dotarły jej słowa, zamarli.
- Panienko, takich spraw nie załatwia się w tak
otwarty sposób – wymamrotał jej guwerner.
- Czego takie dziewczę chce od Bezimiennego? –
spytał ktoś – zabawy?
Odpowiedział mu pijański rechot.
- Jego tu nie ma, dziewczynko – zawołał jakiś
Orghlaitha z drugiego końca izby – siedzi w Woodrogue od prawie miesiąca.
- Skąd ta pewność? – spytała Morganka, najwyraźniej
nie dając zbić się z tropu.
- Mój znajomy narzekał, że zalega u niego z
czynszem – odparł, co poskutkowało kolejnym wybuchem śmiechu.
- Słyszałam, że jest najlepszym… fachowcem w
stolicy – zaczęła dziewczyna – niby dlaczego…
- Jedyny małodobry, którego tu znajdziesz, to
tamta niemota.
Ktoś łaskawie wskazał na mnie. Westchnąłem z
irytacją i wstałem. Postanowiłem dotrzeć do Morganki, zanim kapitan dotrze do
mnie.
- Dziękuję, że określasz mnie takim mianem –
burknąłem i ruszyłem w stronę dziewczyny. Gdy do niej dotarłem, bezceremonialnie złapałem ją za rękę i ściągnąłem ze stołu. Jej ochroniarz położył dłoń na mieczu, gotów
bronić swojej pani, ale ja ją puściłem;
- Z całym szacunkiem, panienko, ale nikt, kto ma choć
trochę oleju w głowie, nie zawołałby na głos, że szuka płatnego zabójcy. Nawet w karczmie pełnej tak zdeprawowanych pijaków – oznajmiłem, a głośniej dodałem –
co się gapicie? Do was to dziewczę na pewno nie ma interesu.
Pijusy niechętnie wróciły do swoich zajęć, a
kapitan na powrót mnie namierzył i zaczął się do mnie pchać.
- Jeśli chcesz ubić interes z płatnym zabójcą,
podchodzisz do niego, nie pokazując twarzy i siadasz przy nim w ciemnym kącie izby. Jeśli szukasz najemnika, również. Nie wrzeszczysz na całe gardło, tylko mówisz przyciszonym
głosem. Jeśli się wie, czego szukać, łatwo to znaleźć. Byłem najbardziej
milczącą i zamaskowaną osobą w całej karczmie, gdybyś chciała, znalazłabyś mnie
bez trudu. Wystarczyło się rozejrzeć.
Przyjrzała mi się uważnie, ale najwyraźniej nie
zobaczyła zbyt wiele pod obszernym kapturem.
- Nie wiedziałam,
czego szukać – burknęła w końcu obrażonym tonem – a skoro nie jesteś Bezimiennym…
- W stolicy żyje wielu dobrych zabójców – odparłem
spokojnie.
- Mi nie wystarczy dobry, ja potrzebuję najlepszego!
Prychnąłem niecierpliwie.
- W życiu nie nazwałbym siebie najlepszym
małodobrym na zawołanie – oznajmiłem – a to z tego prostego powodu, że nikt nie
lubi, gdy jego kolega po fachu ma opinię lepszego. Akurat wśród zabójców ci
najlepsi żyją najkrócej i to wcale nie przez stryczek.
- A więc jesteś zazdrosny – stwierdziła,
najwyraźniej z dumą myśląc, że odkryła mój sekret – wiesz, że Bezimienny jest od ciebie lepszy, więc
próbujesz sprzątnąć mu robotę sprzed nosa, ofiarując mi swoje usługi?
Kapitan był coraz bliżej. Dzieliła go od nas już
tylko jedna, mała grupka.
- Nie mogę odebrać mu tej roboty, bo musiałbym ją
zabrać samemu sobie – syknąłem, mówiąc coraz szybciej, a widząc jej otwierające
się usta, dodałem – dobrego zabójcę poznasz po tym, że nie pozwoli się łatwo
złapać. Skoro ten idiota wiedział, że mieszkałem u jego kumpla, to znaczy, że
żandarmi też o tym wiedzą. Naprawdę myślisz, że byłbym na tyle głupi, żeby zostać tam
dłużej?
Dziewczyna sposępniała.
- A więc nie jesteś najlepszy? – spytała.
- Jestem tanią i niezawodną firmą – odparłem – w
tej chwili pozbawioną zleceń. Bardzo chętnie przyjmę każde zadanie.
- W porządku… - zaczęła, ale wtedy dotarł do nas
kapitan, dysząc ciężko. Na policzku miał świeżego siniaka, prawy rękaw był
mokry od piwa.
- Znalazłem cię – wysapał z triumfem w oczach –
przynajmniej dotrzymałeś słowa i nie uciekłeś. Gotów na kolejny rejs? – spytał.
Morganka spojrzała na niego zaskoczona;
- Kim jesteś?
- Przewoźnikiem, u którego się zadłużyłem –
odparłem ponuro – miałem czas, żeby zapłacić zaległe pieniądze do dzisiaj, a
skoro mi się nie udało, lecę z nim do kolejnej dzielnicy, gdzie znowu spróbuję
szczęścia.
- W takim wypadku nie będziesz mógł wykonać
zadania – obruszyła się.
- Nie mam wyjścia – odparłem spokojnie – muszę
spłacić dług.
- Ile?
- Dwadzieścia bruszeli, minus sześć arynów –
wysapał kapitan, zanim zdążyłem odpowiedzieć. Dziewczyna wyciągnęła spod
długiego płaszcza sakiewkę i podała go mężczyźnie.
- Znajdzie pan tu równo trzydzieści – oznajmiła –
może to pan potraktować jak napiwek za litość dla tego… pana.
Ledwie to powiedziała, skinęła na mnie i ruszyła
do wyjścia. Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
- Co ze zleceniem? – spytałem.
- Chcę ci je opisać – odparła – w nieco bardziej
przyjemnym miejscu niż to.
- Takie interesy nie należą do przyjemnych, a ja
wolałbym zostać wprowadzony w szczegóły przede wszystkim w miejscu, gdzie nikt
nas nie podsłucha.
- Jakieś konkretne propozycje? – spytała
dziewczyna.
- Chociażby moja sypialnia – zaproponowałem, na co
Morganka zareagowała zduszonym piskiem. Przewróciłem oczami. – Nie wiem, co
sobie właśnie wyobraziłaś, ale na chwilę obecną jestem zainteresowany tylko i wyłącznie zarobkiem. Idziesz?
Powoli przytaknęła, po czym, wraz z obstawą,
ruszyła za mną. Ledwie weszliśmy do pokoju, a ja zamknąłem drzwi na zasuwę,
dziewczyna opadła z westchnieniem na łóżko i ściągając kaptur, jęknęła;
- Nie wiem, jak możecie w czymś takim chodzić po
domu. Rozumiem po dworze, gdy jest mróz, ale w środku jest zdecydowanie za ciepło!
Już miałem jej odpowiedzieć, gdy na nią
spojrzałem. Zamiast krótkiego wykładu o kapturach spytałem więc;
- Ile ty masz lat, dziewczynko?
- Damy nie pyta się o wiek – obruszyła się. Zdjęła
płaszcz i rzuciła go na stojące pod ścianą krzesło. Jako, że łóżko było już zajęte, usiadłem na drugim krześle i opierając się o biurko, powiedziałem;
- Damy owszem, ale ty jesteś chyba za młoda na
damę. Czego dziecko szuka u płatnego zabójcy?
Dziewczynka wyglądała na co najwyżej jedenaście
lat. Drobną, sercowatą twarzyczkę okalały potargane, krucze włosy sięgające
łopatek. Szlachetne rysy twarzy, łagodnie wygięte brwi i wykrzywione w dumnym
grymasie, pełne usta świadczyły o jej wysokim pochodzeniu. Spod zmierzwionej
grzywki patrzyła na mnie para dużych, złotych oczu, zdobnych w długie, ciemne
rzęsy. Pomimo niemal całkowitego braku piersi, dziecięcej figury
i buźki miała jednak w sobie coś, co podawało moją pierwszą ocenę jej wieku w wątpliwość.
i buźki miała jednak w sobie coś, co podawało moją pierwszą ocenę jej wieku w wątpliwość.
- Nie jestem dzieckiem – odparła Morganka z
irytacją. Z torebki, którą chowała wcześniej pod płaszczem, wyjęła mały
grzebień. Ignorując mnie i swoich służących, zaczęła rozczesywać włosy. Gdy skończyła, zaplotła je w luźny warkocz, który związała również wyjętą z torebki, złotą wstążką.
Łaskawie pozwoliłem jej na te zabiegi, mając w
pamięci ostatnią dziewczynę, z którą udało mi się utrzymać romans przez cały
miesiąc.
Za każdym razem, gdy przeszkadzałem jej w toalecie, zaczynała wrzeszczeć. Ten związek nie miał szans przetrwać.
Za każdym razem, gdy przeszkadzałem jej w toalecie, zaczynała wrzeszczeć. Ten związek nie miał szans przetrwać.
- Jestem panience wdzięczny za spłatę mojego długu
– zacząłem, gdy upewniłem się, że skończyła z włosami – ale nie mam w zwyczaju
spełniać zachcianek szlachciątek.
- Nie jestem szlachciątkiem! – obruszyła się – Mam
piętnaście lat!
Och. Mój błąd.
- Nawet mając lat piętnaście kwalifikujesz się na
moją listę szlachciątek. Zwłaszcza z tą buźką.
Prychnęła.
- A skąd wiesz, że jestem szlachcianką?
- Czy twój pełen dumy wyraz twarzy, jedwabne,
barwione na szafir szaty i absolutnie blada skóra nie są wystarczającym źródłem informacji? –
odpowiedziałem pytaniem.
- Twoje dłonie też są blade – odparła – więc kolor
skóry o niczym nie świadczy.
To nie moja wina ani zasługa, że nieważne, jak
długo bym nie siedział na słońcu, i tak będę biały jak kreda…
- Nie, ale w połączeniu z paroma innymi czynnikami
nabiera znaczenia.
Prychnęła ze zniecierpliwieniem.
- Tak czy inaczej, wiesz już, że mogę ci zapewnić
odpowiednią zapłatę w wysokości takiej, jakiej sobie zażyczysz.
To nierozsądne mówić zabójcy, że sam może sobie
wybrać cenę. Nawet bardzo. Łaskawie jednak przemilczałem ten fakt i zamiast
tego, spytałem;
- Jakie zadanie przeznaczyłaś dla najlepszego
zabójcy w stolicy, panienko?
Zawahała się.
- Skoro jesteś najlepszy, to musisz dobrze znać
się na swoim fachu – zaczęła po dłuższej przerwie.
- Co w związku z tym?
- Skoro znasz techniki, to potrafisz im też
zapobiec, prawda?
- Chcesz mnie zatrudnić jako ochroniarza? –
spytałem z niedowierzaniem.
- Owszem, ale również jako zabójcę. Dopóty, dopóki
będziesz trwał przy moim boku, prawo cię nie dosięgnie.
- Dlaczego miałbym to zrobić?
- Bo za każdy tydzień spędzony przy mnie
dostaniesz dwadzieścia bruszeli.
- Myślałem, że sam mogę podać cenę…
- A tyle ci nie wystarczy? Przecież nie zabronię
ci w wolnym czasie dorabiać tak, jak do tej pory.
- Wprowadź mnie w szczegóły.
Oczy zabłysły jej zadowoleniem.
- Będziesz mnie strzegł od rana do wieczora,
dopóki nie zwolnię cię
z obowiązku. W razie potrzeby zabijesz dla mnie tego i owego. Twoim priorytetem jednak będę ja. Obawiam się, że w najbliższej przyszłości pewna osoba spróbuje mnie skrzywdzić. Dopóki nie upewnię się, że niebezpieczeństwo minęło, będę potrzebowała twojej pomocy.
z obowiązku. W razie potrzeby zabijesz dla mnie tego i owego. Twoim priorytetem jednak będę ja. Obawiam się, że w najbliższej przyszłości pewna osoba spróbuje mnie skrzywdzić. Dopóki nie upewnię się, że niebezpieczeństwo minęło, będę potrzebowała twojej pomocy.
- Muszę wiedzieć, kto – odparłem ponuro – inaczej
nie będę w stanie przewidzieć, kogo najmie i, w efekcie, jakie techniki będą
użyte, żeby cię dosięgnąć. Poza tym, z takim zadaniem szedłbym do najemnika,
nie zabójcy.
To oni się bawią w ochroniarzy.
To oni się bawią w ochroniarzy.
Na chwilę między nami zapanowała cisza. Guwerner
wpatrywał się we mnie, co mogłem poznać po błyskających spod kaptura oczach. Miałem coraz
gorsze przeczucie, że pakuję się w coś, z czym wolałbym nie mieć do czynienia. W końcu odezwała się dziewczyna;
- To orghlaicki książę, Artmar – zaczęła powoli.
Zagwizdałem z uznaniem.
- A dlaczego książę Artmar miałby interesować się
kimś takim jak panienka? – spytałem, zanim zdążyłem ugryźć się w język. Tylko
zabójcy nie lubią odkrywać swoich kart bardziej, niż bogacze. Guwerner syknął
upominająco, ale dziewczyna westchnęła, a potem wypaliła jednym tchem;
- Przez przypadek odkryłam, że knuje okrutny
spisek. Dowiedział się o tym i od tamtej pory dwukrotnie omal mnie nie zabił.
Boję się, zarówno jego planów, jak i tego, co może mi zrobić. Jak tak dalej
pójdzie, kolejne rody Morgan zostaną wymordowane, a ja razem z nimi – ledwie to
z siebie wyrzuciła, wybuchła płaczem. Nigdy nie potrafiłem pocieszać kobiet,
ale wyglądało na to, że nikt inny nie miał na to ochoty. Niechętnie oznajmiłem więc;
ale wyglądało na to, że nikt inny nie miał na to ochoty. Niechętnie oznajmiłem więc;
- Niech będzie, wykonam to zadanie. Ale na
przyszłość szukaj sobie najemnika, nie małodobrego.
- Dziękuję! – zawołała nagle rozpromieniona i rzuciła
mi się na szyję. Zamarłem, zaskoczony. Przez chwilę dziewczyna się do mnie
przytulała.
Potem odsunęła się jak oparzona, z wypiekami na policzkach.
Potem odsunęła się jak oparzona, z wypiekami na policzkach.
Milczała jakąś minutę, potem dodała;
- Nazywam się Renny Laoise. Powinieneś wiedzieć,
skoro od dzisiaj jesteś moim strażnikiem. A jak brzmi twoje imię?
- Nie mam w zwyczaju zdradzać go każdej napotkanej
osobie – odparłem chłodno.
- Skoro tyle podróżujesz, to ile osób je zna? –
spytała obrażonym tonem.
- Jedna.
- Kto?
- Ja – burknąłem.
- To pokaż mi chociaż swoją twarz.
Słucham?
- Po co?
- I tak będziesz musiał to zrobić.
Jęknąłem w duchu. Dlaczego w ogóle postanowiłem
jej pomóc?
Niechętnie ściągnąłem kaptur z głowy. Renny zawyła
z niedowierzaniem;
- Twierdzisz, że ja jestem szlachciątkiem, a sam
tak wyglądasz! Ile ty masz lat, co? Czternaście? Piętnaście?
- Dwadzieścia jeden – burknąłem, odwracając wzrok.
- Wiesz co? Z tymi diabelnie jasnymi srebrnymi
tęczówkami mógłbyś straszyć dzieci po nocy. Jak jakiś upiór czy co…
- Dzięki – burknąłem z irytacją. Byłem w miarę zadowolony
ze swojej zabójczej pracy, ale nikt jeszcze nie twierdził, że przypominam
upiora.
Wstałem i z powrotem zarzuciłem kaptur na głowę.
Ruszyłem w stronę drzwi.
- A ty gdzie idziesz, Bezimienny?
- Nacieszyć się ostatnimi chwilami wolności.
Możesz wrócić jutro, dzisiejszy wieczór chcę mieć dla siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz