2. Pakt z diablicą

<< Poprzedni rozdział


Obudziło mnie łomotanie do drzwi. W pierwszej chwili zlało się w jeden wielki huk, a moja głowa nie była w stanie zrobić nic innego, niż zacząć wyć o litość. Miałem wrażenie, że lada chwila nieszczęsna czaszka rozpadnie się na kawałeczki i wszystkie długi przestaną mnie prześladować. Niestety, kości trzymały się kupy, za to wściekłe walenie w drzwi nie ustawało. Przetarłem oczy wierzchem dłoni, zmusiłem się do przyjęcia pozycji mniej więcej pionowej i jęknąłem przeciągle. Ostatniej nocy chyba zwiększyłem swoje zadłużenie u ajenta o parę porządnych bruszeli. Pokręciłem głową, czego natychmiast pożałowałem przez nagłe jej zawroty. Ignorując łomot, zsunąłem się z łóżka, otworzyłem okno i ostatnim wysiłkiem woli wychyliłem się przez nie, pozbywając się zawartości żołądka tak, by nie podpaść sprzątaczkom. Podpadłem jednak jakiemuś przechodniowi, który miał nieszczęście znaleźć się w tym momencie pod karczmą.
Zatrzasnąłem okno, ucinając tym samym wściekłe wrzaski baby z dołu, wytarłem usta o rękaw koszuli i postanowiłem stanąć twarzą w twarz ze smokiem za drzwiami. Podszedłem do nich ze sztyletem gotowym do użycia, ostrożnie odsunąłem zasuwę i wyjrzałem na korytarz. Przede mną stała Renny w towarzystwie swoich dwóch zakapturzonych przyjaciół. Zakląłem pod nosem.
- Śmierdzisz – stwierdziła dziewczyna, marszcząc brwi z niesmakiem – zanim zaczniesz robotę, musisz się wykąpać.
- Masz coś do picia? – spytałem, ignorując jej narzekania.
Westchnęła z niedowierzaniem.
- Ile wczoraj wypiłeś?
- Straciłem rachubę po dziesiątym kuflu – burknąłem niechętnie.
- U mnie na służbie nie będziesz się tak zachowywał – zadecydowała. Zdjęła z głowy kaptur i weszła do mojej sypialni. Usiadła na łóżku i wpatrzyła się we mnie wyczekująco.
- Doprowadzisz się do porządku, czy nie?
Klnąc pod nosem, wyszedłem z pokoju, marząc o chociaż szklance wody. Albo najlepiej porządnym klinie. Strasznie chciało mi się pić.


Wróciłem do pokoju niecałe dwadzieścia minut później. Towarzysze Renny zdążyli w tym czasie ruszyć się o całe dwa kroki, by obstawić drzwi oraz zdjąć kaptury. Gdy zobaczyłem ich twarze, nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać.
- Jago, od kiedy dajesz się wynająć do takiej roboty? – spytałem z niedowierzaniem. – I od kiedy czytasz na tyle dobrze, by udawać guwernera, Scott? Nie mogliście jej pouczyć, jak się zachowywać, gdy chce się nająć małodobrego?
Moi dwaj koledzy po fachu sposępnieli i posłali mi bardzo złe spojrzenia.
- Klient płaci, klient wymaga. Panienka nie słuchała – odparł Jago, udający strażnika. Tak jak wszyscy w tym pokoju był Morganinem, ale jak na swoją rasę wyróżniał się wysokim wzrostem i szerokimi ramionami. Miał potężną szczękę, która nadawała mu wyglądu osiłka gotowego rzucić się za swoją panią w ogień.
Scott z kolei faktycznie przypominał guwernera. Ktoś wyposażył go w okulary, a zaczesane do tyłu włosy nadały mu zaskakująco porządnego wyglądu. Była to dosyć ciekawa odmiana, bo zawsze gdy go spotykałem, można go było wziąć co najwyżej za szalonego naukowca z nadmiarem materiałów wybuchowych w kieszeni.
Renny coraz mniej mi się podobała. Żadna normalna, piętnastoletnia panienka nie wynajmuje płatnych zabójców, żeby udawali jej służących.
I nie chowa w torebce pistoletu skałkowego, choćby tak małego jak wersja damska.
- Uważaj, żeby nie pociągnąć za spust, gdy będziesz szukać chusteczki, madame – powiedziałem z sarkazmem. Dziewczyna uniosła pytająco brwi. Westchnąłem. – Znam kształt torebki, w której ukryto pistolet. Czyżbyś obawiała się Artmara do tego stopnia, że Jago i Scott ci nie wystarczą?
- To nie twoja sprawa – wypaliła.
- Obawiam się, że moja – odparłem niechętnie – w każdym bądź razie tak długo, jak mam cię ochraniać.
- Wolę być uzbrojona. Tak na wszelki wypadek.
Pokręciłem głową. Nadal jej nie ufałem. Do tej pory podjęła już co najmniej kilka decyzji, których nie podjęłaby żadna normalna panienka. Albo była skrajną idiotką, albo taką udawała. Nie miałem pojęcia, która z tych dwóch opcji była gorsza. Usiadłem na krześle i wpatrzyłem się w Renny uważnie. Dziewczyna poruszyła się niespokojnie pod moim spojrzeniem. Chwilę wierciła się w miejscu, aż w końcu sięgnęła do torebki i wyjęła z niej kopertę.
- Co to jest? – spytałem podejrzliwie.
- Nasz kontrakt – odparła – chcę mieć pewność, że nie złamiesz warunków umowy.
- Czyżbyś nie wiedziała, że płatni zabójcy mają swój honor i gdy raz dostaną zlecenie, by kogoś zabić, doprowadzą sprawę do końca za wszelką cenę?
- Zabić owszem, ale ty masz mnie też ochraniać – zauważyła – bezpieczniej dla nas obojga będzie, jeśli podpiszesz kontrakt. Żandarmi nie będą mogli cię aresztować, dopóki nie zakończysz pracy, zadbałam o to. Dla pewności musisz jednak mieć potwierdzenie swojego angażu na papierze.
Zakląłem w myślach. Nienawidziłem pisemnych umów. Za blisko im do biurokracji. Bykiem wpatrzyłem się w papier. Renny zmierzyła mnie bacznym spojrzeniem.
- Mogę dla ciebie przeczytać warunki, jeśli chcesz – zaproponowała przymilnym tonem.
Najwyraźniej moja opinia o niej jako o idiotce była odwzajemniona.
- Dziękuję, umiem czytać – odburknąłem. Wziąłem od dziewczyny umowę i zacząłem ją przeglądać. Między pierwszymi słowami była spora przerwa, ewidentnie pozostawiona na moje imię. Postanowiłem ją na razie ominąć. Reszta dokumentu niespecjalnie mi się spodobała.
- Co ma znaczyć to „wykonywać polecenia”? – spytałem, marszcząc brwi – Przy takich ogółach równie dobrze możesz mnie wynająć do nalewania sobie herbaty.
- Gdybym ujęła to bardziej bezpośrednio, policja miałaby wszelkie prawa, żeby aresztować nie tylko ciebie, ale również mnie – zauważyła Renny.
Każdy kolejny punkt umowy był ujęty tak, że zobowiązywał mnie do ogólnie ujętej pracy nauczyciela, ale żaden nie mówił o immunitecie czy zabójstwach. Z papieru można by wywnioskować co najwyżej, że Laoise znalazła sobie najemnika, nie płatnego zabójcę z całkiem długą listą powodzeń.
Niedobrze.
Dziewczyna nie była idiotką, tylko taką udawała. A to prawdopodobnie oznaczało, że wpakowałem się w większe kłopoty, niż mógłbym sobie życzyć.
Ostatecznie sięgnąłem do swojej torby, wyjąłem z niej pióro i kałamarz, uzupełniłem puste pole, złożyłem podpis na dole dokumentu, i spojrzałem na Renny wyczekująco, podając jej kontrakt. Przyjęła go z zabawnie poważną miną. Miałem wrażenie, że właśnie pozbawiłem się wolności, ale nic nie mówiąc schowałem przybory do torby i oparłem się wygodniej o oparcie krzesła.
- Pakuj się – powiedziała dziewczyna ze zniecierpliwieniem w głosie – od dzisiaj będziesz mieszkał w bardziej godnych warunkach.
Puściłem jej uwagę mimo uszu.
- Skoro mam być twoim nauczycielem szermierki – uśmiechnąłem się złośliwie – i jeszcze wszędzie za tobą chodzić, żeby dzielić się z tobą wielkimi myślami fechtmistrza, to od teraz musisz mi mówić „mistrzu”.  
- Nie licz na zbytni szacunek, włóczęgo – odparła chłodno. Zerknęła na dokument i z triumfem w oczach schowała go do torebki. – A więc nazywasz się Silyen? – zagaiła.
- Dla ciebie mistrz Silyen. I tylko na czas zlecenia.
Zmarkotniała.
- Myślałaś, że wpiszę swoje prawdziwe imię? – spytałem z rozbawieniem.
Nie odpowiedziała, za to zarzuciła na głowę kaptur i wstała.
- Wychodzimy – zakomenderowała – masz pięć minut na spakowanie rzeczy.
Złapałem torbę, założyłem płaszcz i ruszyłem do drzwi.
- Dajesz mi zbyt dużo czasu, panienko – rzuciłem – i radzę nie zapominać, że od tej pory powinnaś zawsze zwracać się do mnie „mistrzu”.
Czułem, że wwiercała mi w plecy wściekłe spojrzenie. Chyba zdążyłem podpaść pracodawcy jeszcze przed rozpoczęciem realizacji zlecenia.


Jak się okazało, Renny nie kłamała pod przynajmniej jednym względem – jej dom, a właściwie pałac, był ogromny. Żeby się tam dostać, musieliśmy wsiąść do karety i przebijać się nią przez prawie całe Ithos, żeby w końcu wylądować na zupełnym odludziu, pośród zamarzniętego boru sosnowego.
Do rezydencji prowadziła stosunkowo wąska droga, otoczona z obu stron przez skały. U jej wylotu rozciągała się dość mała kotlina, na dnie której stał pałac, otoczony przez – w lecie zapewne bogate i piękne – ogrody. W tej chwili wydawało się, że ktoś wybudował go pośród skutych lodem łąk i drzew. Rezydencja mogła z powodzeniem służyć za twierdzę, co pozwoliłem sobie natychmiast stwierdzić, chociaż nigdy nie byłem strategiem, a mój –
w późniejszym okresie równoległy z fuchą zabójcy – dwuletni staż w wojsku co prawda wystarczył, bym został chorążym, lecz był zbyt krótki, bym poznał tajniki strategii wojennej. Zresztą okazał się niewypałem, tak jak inne legalne prace, których się podejmowałem. Robota płatnego zabójcy, pomimo wszystkich swoich niewygód, działała na mnie jak nałóg; potrafiłem bez niej wytrzymać maksymalnie dwa miesiące i nawet swoista nienawiść, jaką ją darzyłem, nie pomagała mi w uwolnieniu się od dorabiania na uboczu.
Gdy opuściliśmy karetę, moje spojrzenie mimowolnie powędrowało w stronę koni. Tak jak Orghlaici statki, tak zazwyczaj Morganie nie darzyli tych czworonogów zbytnim zaufaniem. Ja sam musiałem nauczyć się jeździć konno, bo w wojsku zostałem siłą wcielony w szeregi kawalerii, lecz moje nastawienie nie zmieniło się zbytnio od czasu, gdy zobaczyłem konia po raz pierwszy. Nadal wydawały mi się zdecydowanie zbyt duże.
A te ich zębiska…
- Idziesz? – spytała Renny niecierpliwym głosem. Oderwałem się od ponurego wspomnienia trzasku kości, gdy jeden z rumaków ugryzł mojego podkomendnego w rękę i ruszyłem za czekającymi na mnie Jago i Scottem. Podeszliśmy do drzwi wejściowych. Otoczone były bogato rzeźbionymi, dwukrotnie grubszymi ode mnie kolumnami. No tak. Arystokraci zazwyczaj lubili dawać innym znać, że to ich rodzina jest tą najbogatszą na świecie. Najbogatszą, czyli – w mniemaniu wielmożów – najlepszą.
Dębowe drzwi, które otworzył nam lokaj, były tak wysokie i szerokie, że mógłby przez nie przejść z podniesionym łbem pegaz, a te uskrzydlone koniska osiągają nawet osiem stóp wzrostu. W kłębie.
Oczywiście, drzwi nie tylko były wysokie i szerokie jak diabli, ale nawet grubości stolarz im nie poskąpił. Przy swoich pięciu calach mogły służyć niemal za bramy miejskie. Gdybym miał się włamać do tego pałacu, na pewno szukałbym sobie lepszej drogi. Ledwie weszliśmy za Renny do środka, znaleźliśmy się w ogromnym holu głównym. Ogromna, wysoka na dwa piętra sala była cała w obrazach, malowanych zarówno na płótnie, jak i na ścianach. Z sufitu patrzyła na mnie z pogardą ogromna, morska bestia. Jej rybie oczy wwiercały się we mnie tak intensywnie, że zrobiło mi się niedobrze. Zdawały się mówić „czego taki nędzny robak jak płatny zabójca szuka w moim domu?”. Z miejsca znielubiłem hol. Przed nami, pod ścianami ciągnęły się szerokie, marmurowe schody prowadzące na pierwsze piętro, na którym rozciągało się coś, co z braku bardziej odpowiedniego słownictwa nazwałbym tarasem. Mogłem się założyć, że arystokracja miała na takie rzeczy specjalne określenia. Prowadziło do wszystkich drzwi, do jakich mogło prowadzić oraz do korytarzy, zapewne wiodących do bocznych skrzydeł pałacu. Z tegoż tarasu wyrastały kolejne schody, wiodące na drugie piętro z kolejnym tarasem, który prowadził do kilku pomieszczeń. Zapewne służył też bliższemu podziwianiu lewiatana na suficie, ale ja postanowiłem nawet nie zbliżać się do morskiej bestii. Mimowolnie zerknąłem na nią jeszcze raz. Dalej patrzyła na mnie z pogardą identyczną do tej, jaką górskie smoki darzyły ludzkość.
- Widzę, że Lewiatan niespecjalnie przypadł ci do gustu – zauważyła Renny ze złośliwym uśmieszkiem. Ruszyła przez hol i już miałem nadzieję,  że nic więcej nie powie, gdy dodała, najwyraźniej czytając mi w myślach – hołocie nigdy się nie podoba. Tacy jak ty od razu zauważają to, co szlachcie nie przyszłoby nawet do głowy. Każdy widzi w spojrzeniu Lewiatana to, co do siebie czuje. Mogę się założyć, że w twoim przypadku to pogarda.
Skrzywiłem się. Widać nie mogła sobie odmówić przyjemności, by poniżyć plebejusza.
- Skąd takie wnioski? – spytałem, starając pozbyć się z głosu kwasu.
- Arystokracja widzi w nim podziw – odparła – a cała hołota, jaka doznała zaszczytu znalezienia się tutaj, nigdy nie polubiła Lewiatana. I to nie żadne zaklęcie, po prostu czujesz się małym i pozbawionym znaczenia. Taki los hultajstwa.
Nie zdołałem się powstrzymać i zgryźliwie zapytałem;
- Co ty widzisz w oczach potworka?
- Podziw, oczywiście.
No oczywiście.


Renny zaprowadziła nas do beznadziejnie ogromnej sali balowej, do której wejście znajdowało się pomiędzy schodami na parterze. Elegancki parkiet wyłożono granatowym dywanem, a na środku postawiono stolik do kawy i dwa szezlongi. Na katedrze, podczas balu zarezerwowanej dla orkiestry, stało kilka sztalug z niedokończonymi obrazami, na których zmieściłby się człowiek naturalnych rozmiarów. W każdym bądź razie Morganin,
bo na Orghlaithę mogłoby zabraknąć miejsca.
Na szezlongu przy stoliku siedział drobny, acz bogato ubrany mężczyzna. Czytał jakieś opasłe tomiszcze, co chwilę popijając herbatę. Na nasz widok zmarszczył brwi, zamknął księgę i odłożył ją na bok. Podniósł się i ruszył z wolna w naszą stronę.
- Zdejmijcie kaptury – poleciła cicho Renny.
Niechętnie wysłuchałem jej polecenia. Na widok mojej twarzy, mężczyzna zmarszczył brwi jeszcze bardziej. Akurat znalazł się obok nas, więc spytał powoli;
- Córko, ilu jeszcze zamierzasz tu sprowadzić? Czyż nie miałaś poprzestać na Bezimiennym?
- Ależ to jest Bezimienny! – zawołała zniecierpliwionym głosem  - mówiłam ci przecież, że jest młodszy, niż można by się spodziewać, ojcze.
Nie podobało mi się, że rozmawiali, jak gdyby mnie przy nich nie było, więc wtrąciłem szybko;
- Na czas zlecenia proszę mnie nazywać mistrz Silyen.
- Oczywiście.
W tym jednym słowie znalazło się niemal tyle pogardy, ile w spojrzeniu Lewiatana. To wszystko coraz mniej mi się podobało. Renny ponownie zabrała głos;
- Jeśli nie wierzysz, to niech ci udowodni. Ja też z przyjemnością popatrzę.
Spojrzałem na nią z ukosa.  
- Słucham?
- To, co słyszałeś.  Pokażesz nam, co potrafisz. W pojedynku.
Chyba sobie żartujesz, dziewczynko.
- Nie mam w zwyczaju popisywać się umiejętnościami bez potrzeby. To nierozsądne.
Renny niemal zagwizdała. Widziałem, jak składa usta w dzióbek, ale w ostatniej chwili zerknęła na ojca i jego grobową minę, i się opamiętała. Panience nie przystoi, ot co.
- Wedle umowy wykonasz każde polecone ci przeze mnie zadanie – przypomniała, ze skruchą zezując na tatusia.
Zakląłem w myślach. Właśnie dlatego nie cierpiałem pisemnych kontraktów. A ponoć miałem ją tylko chronić i skasować paru gości.
- Nie marnujmy czasu, chodźmy – zanuciła z dziwną radością w głosie. Czyżby lubiła patrzeć, jak dwóch facetów próbuje się pozabijać?
Wyszliśmy z sali balowej przez drzwi tarasowe i znaleźliśmy się na ogromnym, jak na prywatny, skwerze. Dokoła niego rosły zmrożone drzewa, pozbawione jakichkolwiek oznak życia.
- Tyle miejsca chyba wam wystarczy – stwierdziła Renny. Po skutym lodem placu przewinął sie zawiewany przez wiatr śnieg. Wyglądało to, jakbyśmy znaleźli sie na pustkowiu. Spojrzałem na dziewczynę jak na wariatkę.
- Z całym szacunkiem – powiedziałem z rosnąca irytacją – czy kiedykolwiek widziała panienka, aby płatny zabójca mojego typu, zwany inaczej i nie bez powodu skrytobójcą, ryzykował walką w otwartym polu?
- Coś nie tak?
- Bezimienny ma rację, panienko – wtrącił Jago – nie twierdzę, ze brakuje nam zdolności, ale nie walczymy w zwarciu.
- Tylko błędni rycerze tak robią – burknąłem – albo zakute łby na turniejach.
- Skoro nie brakuje wam zdolności, to w czym problem?
- Jak mamy je zaprezentować w warunkach zgoła innych niż te, w których działamy? – nie wytrzymałem i pomimo mrozu rozłożyłem ręce, potrząsając nimi z irytacją, tak dla podkreślenia swojego słusznego gniewu – Oczywiście, jeśli chcecie tępego nawalania się mieczami tudzież innym ekwipunkiem, proszę bardzo, ale myślałem, że chcecie zobaczyć zabójcę w akcji?
Zapewne ojciec Renny pomyślał właśnie, że nie chce, by jego córka miała do czynienia z typem, który używa określeń takich jak „tępe nawalanie”. Kto wie, być może jeszcze nauczy ją brzydkich słów? A potem panienka będzie chodzić po pałacu i rzucać wiązanką, gdy potknie się o szanowny dywan z entego stulecia ery orghlaickiej. Nie powiedział jednak nic a nic, tylko zacisnął usta w wąską linię, a potem odezwał się, z trudem cedząc kulturalne słowa;
- Do swojej nowej pracy będziesz zapewne potrzebował również zdolności walki w otwartym polu, także nie widzę przeszkód, byś udowodnił nam, co potrafisz, tutaj.
Niechętnie skinąłem głową, powstrzymując się przed wysłaniem faceta do biesów. Raczej by mu się tam nie spodobało, za dużo rzucających niecenzuralnymi słowami, bezczelnych gości mojego pokroju.
- To z kim mam walczyć? – spytałem niechętnie – z Jago czy ze Scottem?
- Z Davethem.
- O?
Jak na zawołanie, z pałacu wyszedł młody i rzecz jasna wysoki, acz smukły Orghlaita. Płowe włosy związał w krótki kucyk, ciemne brwi zmarszczył, najwyraźniej zaskoczony zimnem, świdrował mnie błękitnymi, nawet przyjaznymi oczami i w ogóle sprawiał wrażenie bardziej zainteresowanego moją osobą, niż walką. Narzucił na siebie jakiś dziwny, raczej cienki płaszcz i teraz wyraźnie szczękał zębami, jakby nie spodziewał się, że będzie musiał się męczyć na takim mrozie. Podszedł do nas, a ja od razu zauważyłem pod jego odzieniem zarysy miecza. Pewnie przygotował się do sprawy i miał pod ręką też co najmniej parę sztyletów.
- Miło mi – powiedział z uśmiechem, wyszczerzając szczękające zęby. Nawet wyciągnął dłoń na powitanie. Spojrzałem na nią jak na bardzo ciekawe, acz niezbyt ładnie pachnące zjawisko, po czym z powrotem przeniosłem wzrok na twarz Orghlaity. Nie zniżyłem się do uścisku, lecz zmusiłem się do bliżej nieokreślonego – mającego być przyjaznym – grymasu, po czym odpowiedziałem, nie ukrywając swoistego zaskoczenia;
- Od kiedy Orghlaici lubią się z Morganami?
- Wyjątek potwierdza regułę – nie dał się zbić z tropu podejrzanie przyjazny typek, ale rozsądnie opuścił dłoń. A palce już mnie świerzbiły, żebym uciął tą niechcianą łapę.
- Daveth zawdzięcza nam wiele – wtrąciła Renny – i jest bardzo wartościowym przyjacielem.
Świetnie.
- Rozumiem, że jego przypadkowy zgon za bardzo was nie ucieszy?
- To nie ma być walka na śmierć i życie! – dziewczyna niemal się przeraziła – tylko do pierwszej krwi.
- Zazwyczaj pierwsza krew wali prosto z serca, ewentualnie otwartej tętnicy szyjnej – zauważyłem z krzywą miną, ale postanowiłem łaskawie zamilknąć i odszedłem na parę kroków. Spojrzałem wyczekująco na Davetha. Chłopak ustawił się naprzeciw mnie, a pozostali wycofali się, dając nam pole do popisu. 
A potem zaczęło się piekło.

<< Poprzedni rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz