<< Poprzedni rozdział
Obudziło mnie łomotanie do drzwi. W pierwszej chwili zlało się w jeden wielki huk, a moja głowa nie była w stanie zrobić nic innego, niż zacząć wyć o litość. Miałem wrażenie, że lada chwila nieszczęsna czaszka rozpadnie się na kawałeczki i wszystkie długi przestaną mnie prześladować. Niestety, kości trzymały się kupy, za to wściekłe walenie w drzwi nie ustawało. Przetarłem oczy wierzchem dłoni, zmusiłem się do przyjęcia pozycji mniej więcej pionowej i jęknąłem przeciągle. Ostatniej nocy chyba zwiększyłem swoje zadłużenie u ajenta o parę porządnych bruszeli. Pokręciłem głową, czego natychmiast pożałowałem przez nagłe jej zawroty. Ignorując łomot, zsunąłem się z łóżka, otworzyłem okno i ostatnim wysiłkiem woli wychyliłem się przez nie, pozbywając się zawartości żołądka tak, by nie podpaść sprzątaczkom. Podpadłem jednak jakiemuś przechodniowi, który miał nieszczęście znaleźć się w tym momencie pod karczmą.
Obudziło mnie łomotanie do drzwi. W pierwszej chwili zlało się w jeden wielki huk, a moja głowa nie była w stanie zrobić nic innego, niż zacząć wyć o litość. Miałem wrażenie, że lada chwila nieszczęsna czaszka rozpadnie się na kawałeczki i wszystkie długi przestaną mnie prześladować. Niestety, kości trzymały się kupy, za to wściekłe walenie w drzwi nie ustawało. Przetarłem oczy wierzchem dłoni, zmusiłem się do przyjęcia pozycji mniej więcej pionowej i jęknąłem przeciągle. Ostatniej nocy chyba zwiększyłem swoje zadłużenie u ajenta o parę porządnych bruszeli. Pokręciłem głową, czego natychmiast pożałowałem przez nagłe jej zawroty. Ignorując łomot, zsunąłem się z łóżka, otworzyłem okno i ostatnim wysiłkiem woli wychyliłem się przez nie, pozbywając się zawartości żołądka tak, by nie podpaść sprzątaczkom. Podpadłem jednak jakiemuś przechodniowi, który miał nieszczęście znaleźć się w tym momencie pod karczmą.
Zatrzasnąłem okno, ucinając tym samym wściekłe
wrzaski baby z dołu, wytarłem usta o rękaw koszuli i postanowiłem stanąć twarzą
w twarz ze smokiem za drzwiami. Podszedłem do nich ze sztyletem gotowym do użycia, ostrożnie odsunąłem zasuwę i wyjrzałem na korytarz. Przede mną stała
Renny w towarzystwie swoich dwóch zakapturzonych przyjaciół. Zakląłem pod
nosem.
- Śmierdzisz – stwierdziła dziewczyna, marszcząc
brwi z niesmakiem – zanim zaczniesz robotę, musisz się wykąpać.
- Masz coś do picia? – spytałem, ignorując jej
narzekania.
Westchnęła z niedowierzaniem.
- Ile wczoraj wypiłeś?
- Straciłem rachubę po dziesiątym kuflu –
burknąłem niechętnie.
- U mnie na służbie nie będziesz się tak
zachowywał – zadecydowała. Zdjęła z głowy kaptur i weszła do mojej sypialni.
Usiadła na łóżku i wpatrzyła się we mnie wyczekująco.
- Doprowadzisz się do porządku, czy nie?
Klnąc pod nosem, wyszedłem z pokoju, marząc o
chociaż szklance wody. Albo najlepiej porządnym klinie. Strasznie chciało mi
się pić.
Wróciłem do pokoju niecałe dwadzieścia minut
później. Towarzysze Renny zdążyli w tym czasie ruszyć się o całe dwa kroki, by
obstawić drzwi oraz zdjąć kaptury. Gdy zobaczyłem ich twarze, nie wiedziałem,
czy się śmiać, czy płakać.
- Jago, od kiedy dajesz się wynająć do takiej
roboty? – spytałem z niedowierzaniem. – I od kiedy czytasz na tyle dobrze, by udawać guwernera,
Scott? Nie mogliście jej pouczyć, jak się zachowywać, gdy chce się nająć
małodobrego?
Moi dwaj koledzy po fachu sposępnieli i posłali mi
bardzo złe spojrzenia.
- Klient płaci, klient wymaga. Panienka nie
słuchała – odparł Jago, udający strażnika. Tak jak wszyscy w tym pokoju był
Morganinem, ale jak na swoją rasę wyróżniał się wysokim wzrostem i szerokimi
ramionami. Miał potężną szczękę, która nadawała mu wyglądu osiłka gotowego
rzucić się za swoją panią w ogień.
Scott z kolei faktycznie przypominał guwernera.
Ktoś wyposażył go w okulary, a zaczesane do tyłu włosy nadały mu zaskakująco porządnego
wyglądu. Była to dosyć ciekawa odmiana, bo zawsze gdy go spotykałem, można go
było wziąć co najwyżej za szalonego naukowca z nadmiarem materiałów wybuchowych
w kieszeni.
Renny coraz mniej mi się podobała. Żadna normalna,
piętnastoletnia panienka nie wynajmuje płatnych zabójców, żeby udawali jej
służących.
I nie chowa w torebce pistoletu skałkowego, choćby tak małego jak wersja damska.
I nie chowa w torebce pistoletu skałkowego, choćby tak małego jak wersja damska.
- Uważaj, żeby nie pociągnąć za spust, gdy
będziesz szukać chusteczki, madame – powiedziałem z sarkazmem. Dziewczyna
uniosła pytająco brwi. Westchnąłem. – Znam kształt torebki, w której ukryto
pistolet. Czyżbyś obawiała się Artmara do tego stopnia, że Jago i Scott ci nie
wystarczą?
- To nie twoja sprawa – wypaliła.
- Obawiam się, że moja – odparłem niechętnie – w
każdym bądź razie tak długo, jak mam cię ochraniać.
- Wolę być uzbrojona. Tak na wszelki wypadek.
Pokręciłem głową. Nadal jej nie ufałem. Do tej
pory podjęła już co najmniej kilka decyzji, których nie podjęłaby żadna normalna panienka.
Albo była skrajną idiotką, albo taką udawała. Nie miałem pojęcia, która z tych dwóch opcji była gorsza. Usiadłem na krześle i wpatrzyłem się w Renny uważnie. Dziewczyna poruszyła się niespokojnie pod moim spojrzeniem.
Chwilę wierciła się w miejscu, aż w końcu sięgnęła do torebki i wyjęła z niej kopertę.
- Co to jest? – spytałem podejrzliwie.
- Nasz kontrakt – odparła – chcę mieć pewność, że
nie złamiesz warunków umowy.
- Czyżbyś nie wiedziała, że płatni zabójcy mają
swój honor i gdy raz dostaną zlecenie, by kogoś zabić, doprowadzą sprawę do
końca za wszelką cenę?
- Zabić owszem, ale ty masz mnie też ochraniać –
zauważyła – bezpieczniej dla nas obojga będzie, jeśli podpiszesz kontrakt.
Żandarmi nie będą mogli cię aresztować, dopóki nie zakończysz pracy, zadbałam o to. Dla pewności musisz jednak mieć potwierdzenie swojego angażu na papierze.
Zakląłem w myślach. Nienawidziłem pisemnych umów.
Za blisko im do biurokracji. Bykiem wpatrzyłem się w papier. Renny zmierzyła mnie bacznym
spojrzeniem.
- Mogę dla ciebie przeczytać warunki, jeśli chcesz
– zaproponowała przymilnym tonem.
Najwyraźniej moja opinia o niej jako o idiotce
była odwzajemniona.
- Dziękuję, umiem czytać – odburknąłem. Wziąłem od
dziewczyny umowę i zacząłem ją przeglądać. Między pierwszymi słowami była spora przerwa,
ewidentnie pozostawiona na moje imię. Postanowiłem ją na razie ominąć. Reszta
dokumentu niespecjalnie mi się spodobała.
- Co ma znaczyć to „wykonywać polecenia”? –
spytałem, marszcząc brwi – Przy takich ogółach równie dobrze możesz mnie wynająć
do nalewania sobie herbaty.
- Gdybym ujęła to bardziej bezpośrednio, policja
miałaby wszelkie prawa, żeby aresztować nie tylko ciebie, ale również mnie –
zauważyła Renny.
Każdy kolejny punkt umowy był ujęty tak, że
zobowiązywał mnie do ogólnie ujętej pracy nauczyciela, ale żaden nie mówił o immunitecie czy zabójstwach. Z papieru można by wywnioskować co najwyżej, że Laoise
znalazła sobie najemnika, nie płatnego zabójcę z całkiem długą listą powodzeń.
Niedobrze.
Dziewczyna nie była idiotką, tylko taką udawała. A
to prawdopodobnie oznaczało, że wpakowałem się w większe kłopoty, niż mógłbym
sobie życzyć.
Ostatecznie sięgnąłem do swojej torby, wyjąłem z
niej pióro i kałamarz, uzupełniłem puste pole, złożyłem podpis na dole
dokumentu, i spojrzałem na Renny wyczekująco, podając jej kontrakt. Przyjęła go z zabawnie poważną
miną. Miałem wrażenie, że właśnie pozbawiłem się wolności, ale nic nie mówiąc schowałem przybory do torby i oparłem się wygodniej o oparcie
krzesła.
- Pakuj się – powiedziała dziewczyna ze
zniecierpliwieniem w głosie – od dzisiaj będziesz mieszkał w bardziej godnych warunkach.
Puściłem jej uwagę mimo uszu.
- Skoro mam być twoim nauczycielem szermierki –
uśmiechnąłem się złośliwie – i jeszcze wszędzie za tobą chodzić, żeby dzielić
się z tobą wielkimi myślami fechtmistrza, to od teraz musisz mi mówić
„mistrzu”.
- Nie licz na zbytni szacunek, włóczęgo – odparła
chłodno. Zerknęła na dokument i z triumfem w oczach schowała go do torebki. – A więc nazywasz się
Silyen? – zagaiła.
- Dla ciebie mistrz Silyen. I tylko na czas
zlecenia.
Zmarkotniała.
- Myślałaś, że wpiszę swoje prawdziwe imię? – spytałem
z rozbawieniem.
Nie odpowiedziała, za to zarzuciła na głowę kaptur
i wstała.
- Wychodzimy – zakomenderowała – masz pięć minut
na spakowanie rzeczy.
Złapałem torbę, założyłem płaszcz i ruszyłem do
drzwi.
- Dajesz mi zbyt dużo czasu, panienko – rzuciłem –
i radzę nie zapominać, że od tej pory powinnaś zawsze zwracać się do mnie
„mistrzu”.
Czułem, że wwiercała mi w plecy wściekłe
spojrzenie. Chyba zdążyłem podpaść pracodawcy jeszcze przed rozpoczęciem realizacji
zlecenia.
Jak się okazało, Renny nie kłamała pod
przynajmniej jednym względem – jej dom, a właściwie pałac, był ogromny. Żeby
się tam dostać, musieliśmy wsiąść do karety i przebijać się nią przez prawie
całe Ithos, żeby w końcu wylądować na zupełnym odludziu, pośród zamarzniętego
boru sosnowego.
Do rezydencji prowadziła stosunkowo wąska droga, otoczona z obu stron przez skały. U jej wylotu rozciągała się dość mała kotlina, na dnie której stał pałac, otoczony przez – w lecie zapewne bogate i piękne – ogrody. W tej chwili wydawało się, że ktoś wybudował go pośród skutych lodem łąk i drzew. Rezydencja mogła z powodzeniem służyć za twierdzę, co pozwoliłem sobie natychmiast stwierdzić, chociaż nigdy nie byłem strategiem, a mój –
w późniejszym okresie równoległy z fuchą zabójcy – dwuletni staż w wojsku co prawda wystarczył, bym został chorążym, lecz był zbyt krótki, bym poznał tajniki strategii wojennej. Zresztą okazał się niewypałem, tak jak inne legalne prace, których się podejmowałem. Robota płatnego zabójcy, pomimo wszystkich swoich niewygód, działała na mnie jak nałóg; potrafiłem bez niej wytrzymać maksymalnie dwa miesiące i nawet swoista nienawiść, jaką ją darzyłem, nie pomagała mi w uwolnieniu się od dorabiania na uboczu.
Do rezydencji prowadziła stosunkowo wąska droga, otoczona z obu stron przez skały. U jej wylotu rozciągała się dość mała kotlina, na dnie której stał pałac, otoczony przez – w lecie zapewne bogate i piękne – ogrody. W tej chwili wydawało się, że ktoś wybudował go pośród skutych lodem łąk i drzew. Rezydencja mogła z powodzeniem służyć za twierdzę, co pozwoliłem sobie natychmiast stwierdzić, chociaż nigdy nie byłem strategiem, a mój –
w późniejszym okresie równoległy z fuchą zabójcy – dwuletni staż w wojsku co prawda wystarczył, bym został chorążym, lecz był zbyt krótki, bym poznał tajniki strategii wojennej. Zresztą okazał się niewypałem, tak jak inne legalne prace, których się podejmowałem. Robota płatnego zabójcy, pomimo wszystkich swoich niewygód, działała na mnie jak nałóg; potrafiłem bez niej wytrzymać maksymalnie dwa miesiące i nawet swoista nienawiść, jaką ją darzyłem, nie pomagała mi w uwolnieniu się od dorabiania na uboczu.
Gdy opuściliśmy karetę, moje spojrzenie mimowolnie
powędrowało w stronę koni. Tak jak Orghlaici statki, tak zazwyczaj Morganie nie darzyli
tych czworonogów zbytnim zaufaniem. Ja sam musiałem nauczyć się jeździć konno,
bo w wojsku zostałem siłą wcielony w szeregi kawalerii, lecz moje nastawienie nie zmieniło się zbytnio od czasu, gdy zobaczyłem konia
po raz pierwszy. Nadal wydawały mi się zdecydowanie zbyt duże.
A te ich zębiska…
A te ich zębiska…
- Idziesz? – spytała Renny niecierpliwym głosem.
Oderwałem się od ponurego wspomnienia trzasku kości, gdy jeden z rumaków ugryzł mojego podkomendnego
w rękę i ruszyłem za czekającymi na mnie Jago i Scottem. Podeszliśmy do drzwi
wejściowych. Otoczone były bogato rzeźbionymi, dwukrotnie grubszymi ode mnie
kolumnami. No tak. Arystokraci zazwyczaj lubili dawać innym znać, że to ich
rodzina jest tą najbogatszą na świecie. Najbogatszą, czyli – w mniemaniu
wielmożów – najlepszą.
Dębowe drzwi, które otworzył nam lokaj, były tak
wysokie i szerokie, że mógłby przez nie przejść z podniesionym łbem pegaz, a te uskrzydlone koniska
osiągają nawet osiem stóp wzrostu. W kłębie.
Oczywiście, drzwi nie tylko były wysokie i
szerokie jak diabli, ale nawet grubości stolarz im nie poskąpił. Przy swoich
pięciu calach mogły służyć niemal za bramy miejskie. Gdybym miał się włamać do
tego pałacu, na pewno szukałbym sobie lepszej drogi. Ledwie weszliśmy za Renny
do środka, znaleźliśmy się w ogromnym holu głównym. Ogromna, wysoka na dwa
piętra sala była cała w obrazach, malowanych zarówno na płótnie, jak i na
ścianach. Z sufitu patrzyła na mnie z pogardą ogromna, morska bestia. Jej rybie
oczy wwiercały się we mnie tak intensywnie, że zrobiło mi się niedobrze.
Zdawały się mówić „czego taki nędzny robak jak płatny zabójca szuka w moim
domu?”. Z miejsca znielubiłem hol. Przed nami, pod ścianami ciągnęły się
szerokie, marmurowe schody prowadzące na pierwsze piętro, na którym rozciągało
się coś, co z braku bardziej odpowiedniego słownictwa nazwałbym tarasem. Mogłem się założyć, że arystokracja miała na takie rzeczy specjalne określenia. Prowadziło do
wszystkich drzwi, do jakich mogło prowadzić oraz do korytarzy, zapewne
wiodących do bocznych skrzydeł pałacu. Z tegoż tarasu wyrastały kolejne schody,
wiodące na drugie piętro z kolejnym tarasem, który prowadził do kilku pomieszczeń. Zapewne służył też bliższemu podziwianiu
lewiatana na suficie, ale ja postanowiłem nawet nie zbliżać się do morskiej bestii. Mimowolnie zerknąłem na nią jeszcze raz. Dalej patrzyła na
mnie z pogardą identyczną do tej, jaką górskie smoki darzyły ludzkość.
- Widzę, że Lewiatan niespecjalnie przypadł ci do
gustu – zauważyła Renny ze złośliwym uśmieszkiem. Ruszyła przez hol i już
miałem nadzieję, że nic więcej nie
powie, gdy dodała, najwyraźniej czytając mi w myślach – hołocie nigdy się nie
podoba. Tacy jak ty od razu zauważają to, co szlachcie nie przyszłoby nawet do
głowy. Każdy widzi w spojrzeniu Lewiatana to, co do siebie czuje. Mogę się założyć, że w twoim przypadku to pogarda.
Skrzywiłem się. Widać nie mogła sobie odmówić przyjemności, by poniżyć plebejusza.
- Skąd takie wnioski? – spytałem, starając pozbyć
się z głosu kwasu.
- Arystokracja widzi w nim podziw – odparła – a
cała hołota, jaka doznała zaszczytu znalezienia się tutaj, nigdy nie polubiła
Lewiatana. I to nie żadne zaklęcie, po prostu czujesz się małym i pozbawionym
znaczenia. Taki los hultajstwa.
Nie zdołałem się powstrzymać i zgryźliwie
zapytałem;
- Co ty widzisz w oczach potworka?
- Podziw, oczywiście.
No oczywiście.
Renny zaprowadziła nas do beznadziejnie ogromnej
sali balowej, do której wejście znajdowało się pomiędzy schodami na parterze. Elegancki
parkiet wyłożono granatowym dywanem, a na środku postawiono stolik do kawy i dwa szezlongi. Na katedrze, podczas balu zarezerwowanej dla orkiestry, stało
kilka sztalug z niedokończonymi obrazami, na których zmieściłby się człowiek
naturalnych rozmiarów. W każdym bądź razie Morganin,
bo na Orghlaithę mogłoby zabraknąć miejsca.
bo na Orghlaithę mogłoby zabraknąć miejsca.
Na szezlongu przy stoliku siedział drobny, acz
bogato ubrany mężczyzna. Czytał jakieś opasłe tomiszcze, co chwilę popijając
herbatę. Na nasz widok zmarszczył brwi, zamknął księgę i odłożył ją na bok. Podniósł
się i ruszył z wolna w naszą stronę.
- Zdejmijcie kaptury – poleciła cicho Renny.
Niechętnie wysłuchałem jej polecenia. Na widok
mojej twarzy, mężczyzna zmarszczył brwi jeszcze bardziej. Akurat znalazł się
obok nas, więc spytał powoli;
- Córko, ilu jeszcze zamierzasz tu sprowadzić?
Czyż nie miałaś poprzestać na Bezimiennym?
- Ależ to jest Bezimienny! – zawołała
zniecierpliwionym głosem - mówiłam ci
przecież, że jest młodszy, niż można by się spodziewać, ojcze.
Nie podobało mi się, że rozmawiali, jak gdyby mnie
przy nich nie było, więc wtrąciłem szybko;
- Na czas zlecenia proszę mnie nazywać mistrz Silyen.
- Oczywiście.
W tym jednym słowie znalazło się niemal tyle
pogardy, ile w spojrzeniu Lewiatana. To wszystko coraz mniej mi się podobało. Renny
ponownie zabrała głos;
- Jeśli nie wierzysz, to niech ci udowodni. Ja też
z przyjemnością popatrzę.
Spojrzałem na nią z ukosa.
- Słucham?
- To, co słyszałeś. Pokażesz nam, co potrafisz. W pojedynku.
Chyba sobie żartujesz, dziewczynko.
- Nie mam w zwyczaju popisywać się umiejętnościami
bez potrzeby. To nierozsądne.
Renny niemal zagwizdała. Widziałem, jak składa
usta w dzióbek, ale w ostatniej chwili zerknęła na ojca i jego grobową minę, i się opamiętała.
Panience nie przystoi, ot co.
- Wedle umowy wykonasz każde polecone ci przeze
mnie zadanie – przypomniała, ze skruchą zezując na tatusia.
Zakląłem w myślach. Właśnie dlatego nie cierpiałem
pisemnych kontraktów. A ponoć miałem ją tylko chronić i skasować paru gości.
- Nie marnujmy czasu, chodźmy – zanuciła z dziwną
radością w głosie. Czyżby lubiła patrzeć, jak dwóch facetów próbuje się
pozabijać?
Wyszliśmy z sali balowej przez drzwi tarasowe i
znaleźliśmy się na ogromnym, jak na prywatny, skwerze. Dokoła niego rosły zmrożone drzewa, pozbawione
jakichkolwiek oznak życia.
- Tyle miejsca chyba wam wystarczy – stwierdziła
Renny. Po skutym lodem placu przewinął sie zawiewany przez wiatr śnieg. Wyglądało
to, jakbyśmy znaleźli sie na pustkowiu. Spojrzałem na dziewczynę jak na wariatkę.
- Z całym szacunkiem – powiedziałem z rosnąca
irytacją – czy kiedykolwiek widziała panienka, aby płatny zabójca mojego typu,
zwany inaczej i nie bez powodu skrytobójcą, ryzykował walką w otwartym polu?
- Coś nie tak?
- Bezimienny ma rację, panienko – wtrącił Jago – nie
twierdzę, ze brakuje nam zdolności, ale nie walczymy w zwarciu.
- Tylko błędni rycerze tak robią – burknąłem –
albo zakute łby na turniejach.
- Skoro nie brakuje wam zdolności, to w czym
problem?
- Jak mamy je zaprezentować w warunkach zgoła innych
niż te, w których działamy? – nie wytrzymałem i pomimo mrozu rozłożyłem ręce,
potrząsając nimi z irytacją, tak dla podkreślenia swojego słusznego gniewu – Oczywiście,
jeśli chcecie tępego nawalania się mieczami tudzież innym ekwipunkiem, proszę
bardzo, ale myślałem, że chcecie zobaczyć zabójcę w akcji?
Zapewne ojciec Renny pomyślał właśnie, że nie
chce, by jego córka miała do czynienia z typem, który używa określeń takich jak „tępe nawalanie”. Kto wie, być może jeszcze nauczy ją brzydkich słów? A potem panienka będzie
chodzić po pałacu i rzucać wiązanką, gdy potknie się o szanowny dywan z entego
stulecia ery orghlaickiej. Nie powiedział jednak nic a nic, tylko zacisnął usta
w wąską linię, a potem odezwał się, z trudem cedząc kulturalne słowa;
- Do swojej nowej pracy będziesz zapewne
potrzebował również zdolności walki w otwartym polu, także nie widzę przeszkód,
byś udowodnił nam, co potrafisz, tutaj.
Niechętnie skinąłem głową, powstrzymując się przed
wysłaniem faceta do biesów. Raczej by mu się tam nie spodobało, za dużo rzucających
niecenzuralnymi słowami, bezczelnych gości mojego pokroju.
- To z kim mam walczyć? – spytałem niechętnie – z
Jago czy ze Scottem?
- Z Davethem.
- O?
Jak na zawołanie, z pałacu wyszedł młody i rzecz
jasna wysoki, acz smukły Orghlaita. Płowe włosy związał w krótki kucyk, ciemne brwi
zmarszczył, najwyraźniej zaskoczony zimnem, świdrował mnie błękitnymi, nawet
przyjaznymi oczami i w ogóle sprawiał wrażenie bardziej zainteresowanego moją
osobą, niż walką. Narzucił na siebie jakiś dziwny, raczej cienki płaszcz i
teraz wyraźnie szczękał zębami, jakby nie spodziewał się, że będzie musiał się
męczyć na takim mrozie. Podszedł do nas, a ja od razu zauważyłem pod jego odzieniem zarysy miecza. Pewnie przygotował się do
sprawy i miał pod ręką też co najmniej parę sztyletów.
- Miło mi – powiedział z uśmiechem, wyszczerzając
szczękające zęby. Nawet wyciągnął dłoń na powitanie. Spojrzałem na nią jak na
bardzo ciekawe, acz niezbyt ładnie pachnące zjawisko, po czym z powrotem przeniosłem
wzrok na twarz Orghlaity. Nie zniżyłem się do uścisku, lecz zmusiłem się do bliżej nieokreślonego – mającego być przyjaznym – grymasu, po czym odpowiedziałem,
nie ukrywając swoistego zaskoczenia;
- Od kiedy Orghlaici lubią się z Morganami?
- Wyjątek potwierdza regułę – nie dał się zbić z
tropu podejrzanie przyjazny typek, ale rozsądnie opuścił dłoń. A palce już mnie
świerzbiły, żebym uciął tą niechcianą łapę.
- Daveth zawdzięcza nam wiele – wtrąciła Renny – i
jest bardzo wartościowym przyjacielem.
Świetnie.
- Rozumiem, że jego przypadkowy zgon za bardzo was
nie ucieszy?
- To nie ma być walka na śmierć i życie! –
dziewczyna niemal się przeraziła – tylko do pierwszej krwi.
- Zazwyczaj pierwsza krew wali prosto z serca,
ewentualnie otwartej tętnicy szyjnej – zauważyłem z krzywą miną, ale
postanowiłem łaskawie zamilknąć i odszedłem na parę kroków. Spojrzałem
wyczekująco na Davetha. Chłopak ustawił się naprzeciw mnie, a pozostali
wycofali się, dając nam pole do popisu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz