5. Zwiedzam antyczne ruiny zwane przez niektórych domem

<< Rozdział 4

Krucza Wieża, jak każda wieża czarnoksiężników, była dość ponurym miejscem. Co ciekawe, postawiono ją w środku jasnego, całkiem przyjemnego lasu, co stanowiło dość intrygujący kontrast. Kto by pomyślał, że Mroczne Typy lubią mieć dokoła siebie nieco światła? A może to właśnie dlatego, że pośród takiego niczego sobie otoczenia wrogość magów stanie się bardziej wyraźna? Osobiście bym na to nie obstawiała – o wiele lepsze wrażenie zrobiłoby na mnie mokradło, gnijące rośliny i zwierzęce truchła, bór suchych świerków i gęste, ciemne krzaki. Najlepiej dużo kolczastych paskudztw. Ale nie!
Trzy pozostałe do celu wiorsty pokonaliśmy wąską, uroczą ścieżyną, powoli pnącą się do góry. Czasami biegła przez sam las, pośród mchów, grzybów i sosnowych szpilek, a czasem dokoła niej tworzyła się podłużna, słoneczna polana. Jasna, bielicowa gleba nadawała jej całkiem przyjemnego wyglądu nadmorskiej dróżki. Dokoła rosła twarda, wysoka trawa i młode brzózki, zza których nieśmiało wychynęły poskręcane przez wiatr sosny. Gdzieniegdzie majaczyły głazy, na które nic, tylko się wspiąć i zdrzemnąć. Co jakiś czas mijaliśmy różane i inne kwieciste krzaki. Chociaż spędziłam w Święciwodach kilka pierwszych lat swojego życia, nigdy nie byłam w tych stronach. Rodzice w życiu nie dopuściliby mnie w pobliże czarowników.
A szkoda.
To miejsce było o wiele przyjemniejsze, niż reszta okolicy. Nawet bliska obecność szalonego i zdecydowanie zbyt potężnego czarnoksiężnika nie psuła mi humoru. Zresztą, nie miałam szans się przy nim nachmurzyć, a przynajmniej nie na dłużej, niż minutę. Kanimir miał w sobie coś z dziecka i to mnie trochę drażniło, ale z drugiej strony widok jego szalonych akrobacji w powietrzu sprawiał, że ostrożnie podążałam za nim z niezmienne otwartą buzią. Tu fikołek, tam na chwilę zatrzyma się głową w dół… Zupełnie, jak gdyby nudził go normalny sposób posuwania do przodu. Zrezygnował z wygłupów dopiero po pierwszej wiorście i od tamtej pory lewitował ramię w ramię ze mną, wpatrując się ponuro w ścieżkę przed nami.
Dotarliśmy do wieży szybciej, niż się spodziewałam. Nagle drzewa się rozstąpiły i znaleźliśmy się na sporej polanie. Jej obrzeżem płynął strumień. Przelecieliśmy nad niewielką, wzniesioną nad nim kładką i wreszcie opadliśmy na ziemię przy małym oczku wodnym, otoczonym trzciną i pałką. Przed nami wznosiła się wieża. Do tej pory azyle czarnoksiężników widziałam jedynie na rycinach, postanawiając się do nich nie zbliżać, o ile nie zostanę do tego zmuszona. No cóż. Ryciny nie mogły się równać z oryginałem. One wyglądały o wiele bardziej zachęcająco.
- Kanimir – zaczęłam niepewnie – myślałam, że mieszkasz w wieży, a nie w stercie gruzu?
Czarownik spojrzał na mnie pytająco. Westchnęłam z irytacją.
- Nie jestem pewna, czy chcę wejść do środka. Ta dziwna konstrukcja grozi zawaleniem w każdej chwili!
- Gdzie tam – żachnął się – wygląda tak odkąd pamiętam.
Zrobił zamyśloną minę i krytycznie przyjrzał się ruinie.
- No, może kilka kamieni tu i ówdzie wypadło albo się pokruszyło, i gont trochę zgnił, ale na ogół nie jest źle…
- Na twoim miejscu oka bym tam nie zmrużyła.
Wieża nie wyglądała źle. Wyglądała tragicznie. Jej z pewnością sędziwy wiek sprawił, że staruszka zgarbiła się i pochyliła na prawo, nabierając cech podobnych do pełnych natchnienia szkiców artystów ilustrujących książki dla dzieci o złych, tajemniczych czarownikach. Pokryty w równej mierze mchem, co gontem, okrągły, spiczasty dach tylko pogłębiał to wrażenie. Niewielkie okienka wycięte w grubych, kamiennych ścianach poinformowały mnie, że mogę się spodziewać siedmiu pięter, a przy okazji zapewne nie dostarczały mieszkańcom zbyt wiele światła, stwarzając wspaniałe warunki dla pracy nad mrocznymi zaklęciami i eksperymentami. Z czarnej magii uczyłam się tylko podstaw nekromancji oraz równie podstawowej sztuki przyzywania cieni, czyli najbardziej nieszkodliwych, a w miarę przydatnych części czarnoksięstwa. Zdobyta wiedza starczyła jednak, bym wiedziała, że na ogół wszelkie złe stworze faworyzowane przez czarowników wolało co najmniej półmrok. Tyczyło się to również zaklęć.
Ktoś rozsądny postanowił nadać wieży jeszcze bardziej mroczny wygląd i dokoła zasadził dzikie, kłujące krzaki i bluszcz, powoli lecz nieubłaganie wspinający się po budynku. Kto wie, może to ten bluszcz utrzymywał go jeszcze w jako takim pionie? Tak czy inaczej roślin nikt nie pielęgnował (chociaż miały gdzieniegdzie popodcinane liście, pewnie do eliksirów), więc równie dobrze zielsko mogło zasiać się samo. Podeszłam do wieży niepewnie i bojąc się, że ją wywrócę, ostrożnie oparłam rękę o sczerniały, nagrzany od słońca piaskowiec. Kamień drżał, wyraźnie dając mi znać, że lata użytkowania budynku przez szalonych czarnoksiężników silnie nasączyły go magią. Przymknęłam powieki. Bardziej wyczułam, niż usłyszałam, że Kanimir podszedł do mnie i zatrzymał się w odległości dwóch kroków. Odwróciłam się do niego i zapytałam;
- No to gdzie jest wejście?
Czarownik wzruszył ramionami.
- Żartujesz sobie?
- Nie wiem.
- Przecież tu mieszkasz – obruszyłam się – niby kto ma wiedzieć, jak nie ty?
- Nigdy nie wiadomo, gdzie jest wejście.
Zrozumiałam grę, zrobiłam chytrą minę i zapytałam;
- A jak mogę się tego dowiedzieć?
- A to zależy od tego, gdzie chcesz się dostać.
- Jakie mam opcje?
- Podziemia, góra albo sypialnia.
Aha, czyli mieli piwnice. W takim razie okienka były niewielkie tylko po to, by nie drażnić czarnoksięskich oczu nadmiarem światła, bo wszystkie okropieństwa i tak miały miejsce pod ziemią, pośród mroku i ciężkiego zapachu wilgoci i grzyba. Nie bardzo chciało mi się tam iść w pierwszej kolejności. A do sypialni Kanimira…. A po co? No, może później, może ma w niej coś, co pozwoliłoby mi go rozgryźć i przekonać, że nie chce Wymazywać połowy kraju, ale na pewno nie teraz.
- Niezbyt mnie ciągnie do lochów – przyznałam niepewnie – chyba wolę górę.
Kanimir skinął głową, podszedł do ściany i sumiennie ją obstukał, uderzając długim czarnym paznokciem w pozornie losowe miejsca. Pilnie śledziłam jego ruchy do mniej więcej dziesiątego uderzenia, ale potem się poddałam, nawet nie próbując zapamiętać szalonej kombinacji. Wreszcie czarnoksiężnik skończył i przekrzywił głowę w oczekiwaniu. Naszych uszu dobiegł szelest. Ruszyliśmy w jego kierunku, powoli okrążając wieżę. Wreszcie dotarliśmy do wejścia – prowadziły do niego krótkie, niegodne zaufania schodki, a same drzwi najlepsze lata miały za sobą dawno temu. Co prawda wyglądały, jakbym mogła je roznieść jednym kopniakiem, ale zaklęcie ukrycia zapewne nałożono na nie nie bez przyczyny – nawet nie dbający o świat materialny czarnoksiężnicy zorientowali się, że z takim kawałkiem spróchniałego drewna w formie bramy tylko proszą się o nieproszonych gości.
Kanimir otworzył drzwi i gestem zaprosił mnie do środka. Z wahaniem przekroczyłam próg i otoczyła mnie nieprzenikniona ciemność. Na parterze nie było żadnego okna. Z obawą przywołałam magiczne światełko i z ulgą stwierdziłam, że znalazłam się w sporej, okrągłej sali. Brudną podłogę wyłożono kamiennymi płytami. Wyraźnie rysowały się na niej ślady butów, zaczynające się bądź kończące pod ścianą, a zbiegające się przy wąskich, krętych schodach na środku. Zimne, grube mury budynku były pozbawione wszelkich ozdób, zapewne ze względu na dowolnie wędrujące po nich drzwi. Czarnoksiężnik wszedł zaraz za mną i ruszył ku krętym, niezbyt zachęcająco wyglądającym drewnianym stopniom. Zatrzymał się na pierwszym z nich i obejrzał ze zniecierpliwieniem;
- Idziesz?
Drgnęłam, skinęłam głową i go dogoniłam.
- Sprzątacie tu czasem? – spytałam, oglądając się na bardzo brudną podłogę. Schody zresztą nie były w wiele lepszym stanie; drewno zdążyło spróchnieć, niektóre deski były nadgnite, a najbliżej osi, czyli tam, gdzie i tak nikt nie stawiał stóp, zalegała wiekowa warstwa kurzu, pokrywająca równie stare mysie odchody.
Czarnoksiężnik wzruszył ramionami.
- Rzadko kiedy używamy tego wejścia. O wiele wygodniej skorzystać z portalu prowadzącego bezpośrednio do sypialni i stamtąd iść do pokojów wspólnych.
- A jak przenosicie się z podziemi na górę? Wychodzicie na zewnątrz?
- Nie – odparł z rozbawieniem – teleportujemy się. Do wieży nie można przenieść się z zewnątrz, ale wewnątrz jej murów nie ma problemu. Mamy jedynie ustalone platformy, żeby przypadkiem nie wylądować w przesuniętej szafie czy kotle.
No tak. Jeśli podczas powtórnej materializacji masz pecha i na cel deportacji wybierzesz miejsce, w którym ktoś wrednie postawił na przykład stół, to twoje cząsteczki zmieszają się z drewnem i nie skończysz w zbyt przyjemny sposób. Najwyraźniej nawet czarnoksiężnikom starczyło rozumu, żeby nie ryzykować bez powodu. Z zamyśleniem postawiłam stopę na kolejnym schodku. Mój towarzysz przeskakiwał po dwa stopnie i akurat na tym jednym nie stanął, a widząc moją opadającą nogę zrobił spłoszoną minę i wyrzucił z siebie szybkie: stój!
Za późno. Wygodny, skórzany trzewik opadł na deskę, a ta skrzypnęła dwukrotnie głośniej od swoich towarzyszek i złamała się z trzaskiem. Z pełnym entuzjastycznego „Hiii!” runęłam w dół. To znaczy moja noga runęła. Zapadła się po kolano, a reszta ciała, nie spodziewając się nagłej akrobacji, poleciała do przodu. Zasłoniłam się rękami i w ostatniej chwili powstrzymałam od wybicia zębów o stopień, chociaż i tak boleśnie obiłam sobie żuchwę. Kanimir zatrzymał się, zmierzył mnie bacznym spojrzeniem i parsknął śmiechem.
- Co znowu takiego zabawnego w pechowej wiedźmie? – nie wytrzymałam, marszcząc nos z niezadowoleniem.
- Ten pisk – odparł, zginając się w pół i rżąc jak rasowy koń –i twoja mina.
- Mogłeś wcześniej mi powiedzieć, że ten stopień jest trefny! – dałam upust słusznemu oburzeniu. Wredna strzyga, to jest czarodziej, przez chwilę dusiła się chichotem, aż w końcu zebrała w sobie wystarczająco dużo sił, by wydusić;
- Mówiłem stój.
- Tak! Kiedy miałam nogę na stopniu!
Wreszcie jako tako się uspokoił i zmierzył mnie krzywym spojrzeniem. Tylko oczy nadal wrednie mu się śmiały.
- Chwilę przed. Poza tym nie miałem pewności, czy jest trefny. Jedynie podejrzewaliśmy, że może się złamać.
No jasne! „Podejrzewaliśmy”. Kiedy normalny człowiek coś „podejrzewa”, to od razu sprawdza albo zastępuje niegodny zaufania obiekt nowym, ale nie czarnoksiężnicy! Oni woleli omijać pułapkę i czekać, aż złapie się w nią losowy, niepoinformowany o niebezpieczeństwie gość!
Parsknęłam z irytacją i spróbowałam wstać, ale wyglądało na to, że moja noga utknęła na amen. Nie wydawało mi się, żebym ją złamała czy chociaż zwichnęła, ale uparta kończyna najwyraźniej postanowiła dopełnić żywota pośród zbutwiałych desek, myszy i czarnoksięskich paskudztw. Po kolejnej nieudanej próbie podparłam się łokciami i spojrzałam wyczekująco na Kanimira.
- Pomożesz mi z łaski swojej, czy będziesz tu tak stał i rżał do dnia sądu ostatecznego?
- Już, już.
Podał mi rękę. Z wahaniem przyjęłam suchą, zimną dłoń i złapałam go za nadgarstek, co by mieć pewność, że w trakcie wyciągania mi się nie wyślizgnie.
Kanimir pociągnął raz, a porządnie. Przy okazji uwolnił chyba jakieś zaklęcie, bo ja w tempie ekspresowym poleciałam do góry i zostałam postawiona trzy stopnie wyżej, a dwa graniczące z dziurą schodki implodowały i rozpadły się na drobne wióry, szczęśliwie mnie nie raniąc. Zerknęłam na czarnoksiężnika podejrzliwie, ale on tylko wskazał górę i lekko pchnął mnie do przodu. Niechętnie podjęłam wspinaczkę wąskimi, niebezpiecznymi schodami. Ściany pachniały pleśnią i wilgocią, zupełnie, jak gdybyśmy znajdowali się w podziemiu. Gdyby nie przyzwana kulka światła, otaczałaby nas zupełna ciemność. Nikt nie pomyślał o oświetleniu drogi pochodniami (chociaż ryzyko zaczadzenia urosłoby do niebezpiecznie wysokiego procenta) ani okienkami (które mogłyby rzeczone ryzyko zmniejszyć do stopnia opłacalności).
W końcu dotarliśmy do pierwszego piętra. Spojrzałam na przewodnika pytająco. Pokręcił głową.
- Idziemy na samą górę – odparł.
Niepewnie ruszyłam dalej. W korytarzyku mignęła mi sylwetka czarnoksiężnika i o ile dobrze odczytałam wyraz jego twarzy, nawet się nie zdziwił, a brak jakiejkolwiek wrogości w jego zachowaniu mi się zdecydowanie nie spodobał. Czyżby Kanimir często przyprowadzał do wieży dziwnych gości?
W milczeniu pięliśmy się w górę, mijając kolejne piętra. Albo mi się zdawało, albo wąskie schodki z czasem zwężały się coraz bardziej. Co prawda z tego, co zauważyłam z zewnątrz, wieża robiła się nieco cieńsza na wyższych piętrach, by nagle rozszerzyć się na większe od podstawy poddasze, ale nie spodziewałam się, że architekt zmniejszyłby nawet szerokość – bądź co bądź przeraźliwie wąskich – schodów. Tak czy inaczej gdzieś pomiędzy szóstym a siódmych piętrem nie wytrzymałam i dałam upust klaustrofobii, piszcząc i na amen wczepiając się w służącą za poręcz starą, konopną linę.
- Dalej nie idę! – oznajmiłam stanowczo, pokręciłam głową i natychmiast tego pożałowałam, bo zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze. Już i tak oddychanie przychodziło z trudem, bo klatka piersiowa uznała, że w mrocznym przejściu brakuje jej miejsca.
Kanimir zatrzymał się dwa stopnie niżej i spojrzał na mnie ciemnymi, pytającymi oczami.
- Stało się coś? – spytał z zainteresowaniem.
- Mam dość! – warknęłam – dlaczego nie możemy się po prostu teleportować, skoro wewnątrz wieży jest to możliwe?
- Bo do teleportacji używamy czarnej magii, a ty nią raczej na takim poziomie nie władasz. Biała jest zupełnie zablokowana.
- To weź się deportuj i zabierz mnie ze sobą! – poprosiłam.
- Po co? – zdziwił się szczerze –jesteśmy prawie na miejscu, a poza tym, jak już mówiłem, nie lubię teleportacji.
- A ja nie lubię ciasnych przestrzeni! – wybuchłam, na chwilę odrywając się od sznura –zabierz mnie stąd, bo będę wrzeszczeć!
- Dlaczego? Przecież nic złego ci się nie dzieje.
- Mam klaustrofobię, idioto! Chcę się stąd wydostać i znaleźć się w miejscu większym, niż korytarzyk szerokości niecałego łokcia!
- Boisz się ciasnych pomieszczeń? – spytał z wyraźnym zainteresowaniem. Oparł się o ścianę. – Słyszałem, że takie przypadki się zdarzają, ale jeszcze nigdy nikogo takiego nie spotkałem. Zostańmy tu chwilę dłużej, chcę zobaczyć, co się stanie.
Ku mojemu szczeremu przerażeniu, nie mówił tego złośliwie. Był szczerze zainteresowany „ewenementem”. Nagle przypomniałam sobie, że było mi duszno i potrzebowałam oparcia, więc znowu złapałam za konopną linę.
- A ty się nigdy nie bałeś zamknięcia w ciemnej szafie albo jakimś innym ciasnym, pozbawionym światła miejscu? – spytałam, powątpiewająco patrząc w górę i rozważając, jakie mam szanse dotrzeć do kolejnego piętra. Wedle wszystkich obliczeń wynikało, że mój limit na chwilę obecną wynosił pokonanie tylko jednego stopnia.
Kanimir przez chwilę nie odpowiadał, najwyraźniej zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Tak, kiedyś chyba tak. Ale potem odciąłem się od dzieciństwa i mi przeszło. Dziwne… - dodał, mamrocząc coś pod nosem. Usłyszałam doskonale mi znany zgrzyt dobywanego z pochwy ostrza, a potem szybki odgłos skrobania. Z niedowierzaniem odwróciłam głowę i zobaczyłam czarnoksiężnika, notującego coś na skrawku pergaminu bażancim piórem. Mało tego. Za atrament służyła mu krew z dopiero co rozciętego przedramienia. Lekko zakrwawiony sztylet, jeszcze chwilę temu przypasany u boku, Kanimir trzymał w zębach, a do tego robił tak zamyśloną minę, że jego eleganckie, ciemne brwi niemal zbiegły się w jedną linię. Zerknął na mnie, wyjął sobie z ust sztylet, wytarł go o połę płaszcza i z powrotem schował do pochwy. Zignorował nacięcie, pozostawiając rękawy podciągnięte do łokci. Zmierzył mnie badawczym spojrzeniem.
- Stało się coś? – spytał.
- Co ty robisz? – odpowiedziałam pytaniem.
- Notuję.
- Co konkretnie?
- Obserwacje.
- Jakie znowu obserwacje? – nie wytrzymałam.
- Twojego zachowania – odparł, jak gdybym zadała jakieś wyjątkowo głupie pytanie. – Ale wygląda na to, że twoja klaustrofobia nie jest zbyt silna, bo nie zemdlałaś.
- A powinnam? – warknęłam.
- Według książek, gdyby twój lęk był silny, tak.
Jęknęłam i opadłam na schodki. Miałam dosyć.
- Nigdzie się stąd nie ruszę – burknęłam tonem obrażonego dziecka – nawet na czworaka nie wlezę na górę. Może i mdleć nie będę, ale sił mi brakuje, ot co.
Kanimir zmierzył mnie zamyślonym spojrzeniem, wzruszył ramionami, wcisnął do kieszeni zwój, pióro założył za ucho i podszedł do mnie. Jedną ręką złapał mnie pod kolanami, drugą objął plecy, a całość podniósł, postękując z niezadowoleniem.
- Jesteś ciężka – poskarżył się.
Do tej pory oniemiała i niezgorzej pełniąca rolę worka ziemniaków, oburzyłam się na takie oświadczenie i zaczęłam się wyrywać, niewiele już sobie robiąc z faktu, że plecami praktycznie opierałam się o ścianę, a nogami o oś schodów, a jeśli czarnoksiężnik straci równowagę, jak dwie kłody runiemy w dół.
- Ja… ci… dam… ciężka! – wysyczałam, okładając jego głowę pięściami. Niewiele sobie z nich zrobił i uśmiechnął się szeroko. Podrzucił mnie, jak gdybym nic nie ważyła i zarzucił sobie na ramię, teraz trzymając mnie już tylko za kolana. O mało nie oberwałam przy tym o spód schodów nad nami. Nagły dość bliski widok na stopnie i przepaść za nami nieco ostudziły mój temperament, więc na chwilę znieruchomiałam i zapytałam;
- Naprawdę jestem ciężka?
- Coś ty! Ledwie sięgasz mi do ramienia, a do tego chuda jesteś jak tyczka. Nawet piersi ci brakuje, gdzie by tu wagi szukać?
- Hej!
Śmiertelnie urażona uwagą o rozmiarze biustu, na powrót zaczęłam go okładać, to jest jego plecy, ale on zachichotał i ruszył w górę. Ku mojej niewysłowionej uldze po parunastu stopniach ukazał nam się – a raczej Kanimirowi i mojemu tyłkowi –cel naszej wspinaczki. Zostałam wniesiona do (z tego, co zaobserwowałam, obijając się o czarnoksięski zadek)całkiem przestronnej, pięciokątnej biblioteczki z wykuszami. Pod ścianami ustawiono regały z najróżniejszymi woluminami, w wykuszach upchnięto niewielkie biurka z krzesłami, a na środku królewskie miejsce zajmowały dwie ustawione do siebie oparciami kanapy. Kanimir podszedł do jednej z nich i strząsnął mnie na wcale miękki mebel. Naprzeciw siebie ujrzałam dość niewielki, pusty krąg narysowany na kamiennej posadzce kredą. Doszłam do wniosku, że to zapewne „lądowisko” dla teleportujących się czarodziejów. Jak na potwierdzenie moich słów, powietrze w wydzielonej przestrzeni zadrgało, błysnęło, zaśmierdziało brudnymi skarpetkami i przede mną zmaterializował się na oko siedemdziesięcioletni staruszek w granatowych szatach z ręcznie wyszywanymi, magicznymi symbolami i dymiącą na końcu kozią bródką. Na nosie miał grube, zasłaniające pół twarzy okulary. Widać dopiero, co oderwał się od jakiegoś eksperymentu. Jeszcze nie do końca się zmaterializował, a już ruszył ku Kanimirowi, grożąc mu sękatym palcem z paznokciami, które wołały o pomstę do nieba. Skrzekliwym, cienkim głosem zawołał;
- Chłopcze, przygody przygodami, ale po pierwsze nie musisz całej Wieży pokazywać swojej kolejnej kochanki, a po drugie dałem ci przecież jasno znać, że biblioteka nie jest miejscem do zabawy!
Kanimir zrobił niezadowoloną minę i próbował coś powiedzieć, ale ja, wiedziona słusznym gniewem i gorącymi wypiekami na twarzy, go ubiegłam;
- Panie czarownik, po pierwsze ja nie jestem jego kolejną kochanką – a tfu! Wolę nic o rzeczonych istotach nie wiedzieć - a po drugie nie planujemy żadnej zabawy w tymże miejscu.
Czarnoksiężnik zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, a potem cofnął się nagle, rękoma wykonując gesty, które uznałam za czarno magiczne egzorcyzmy. W końcu doszedł do wniosku, że lepiej zadziała prawdziwe zaklęcie, więc ułożył dłonie w obcy mi znak(na co odpowiedziałam natychmiastową tarczą obronną) i już miał rzucić jakieś paskudztwo, gdy Kanimir warknął, wieża zatrzęsła się w posadach, a staruszek aż przysiadł. Ja pewnie też bym tak zrobiła, ale ponieważ już siedziałam, jedynie kurczliwie złapałam kanapę za oparcie.
- Chłopcze, rozum ci odjęło? Do domu białą wiedźmę sprowadzać? – wybuchł skrzekliwie czarnoksiężnik, gdy już upewnił się, że „chłopiec” nie rozniesie wieży na kawałeczki. – Mówiłem, nikogo do środka nie wpuszczać, a ledwie przyzwoliłem na powtórne wizyty, już mi Krąg pod nos ciśniesz! Wstydu ci nie brak?!
Kanimir nieco pobladł, spuścił wzrok jak zbity pies i powiedział;
- Wybacz mistrzu, ale spotkałem Helenę na drodze i jakoś tak wyszło… A poza tym co ona może zrobić? Przecież poza waszą dziewiętnastką jestem tu jeszcze ja.
- A skąd ja mam wiedzieć, co może łazić Kręgowi po łbie? Jeszcze cię zajdzie z nożem od tyłu i tyle widzieli naszą najsilniejszą kartę!
Kłócili się, zupełnie jak gdyby mnie tu nie było!
Wolałam nie wiedzieć, czemu „mistrz” nazwał Kanimira kartą, a siedzenie i słuchanie oburzonego skrzekotu mi się nie podobało, więc wstałam i spojrzałam na maga z irytacją;
- Nazywam się Helena Ajerowicz, przyjechałam tu na wakacje.
- Na wakacje? Do Święciwód? Mag? Chyba sobie żartujesz, dziewczynko. Chłopcze, po co ona tu przylazła?
Kanimir wzruszył ramionami;
- A skąd ja mam wiedzieć? Pewnie ciekawi ją Krucza Wieża.
Spojrzałam na niego z mieszanką szacunku i zaskoczenia A już myślałam, że otwarcie wygada mistrzowi, jaki jest cel mojej wizyty! No bo powiedzmy sobie szczerze: po co miałby mnie kryć?
- Zabierz ją stąd!
Powinnam się obrazić. To zabrzmiało, jak gdyby staruszek znalazł wyjątkowo paskudnego karalucha i bał się go pozbyć osobiście.
- Nie.
- Co takiego?
Czarnoksiężnik się niemal zapowietrzył taką bezczelnością młodego maga.
- Co ma znaczyć „nie”?
- Nie zabiorę – odparł spokojnie Kanimir –oprowadzę, pokażę okolicę, porozmawiam…
- Ta wiedźma będzie cię nakłaniać, żebyś nie Wymazywał Święciwód!
- Mistrzu, daj spokój! – prychnął –Wiem, że chcesz udowodnić, że to Krucza Wieża jest najsilniejsza, ale faktem jest, że gdyby nie ja, nikt by was nie zauważył. A zresztą to moja decyzja, nie twoja.
Rozmawiał o tym, jak gdyby zastanawiał się, czy kupić nowego konia, a nie zniszczyć pół kraju!
Staruszek wpienił się niemal dosłownie; w kąciku ust zebrała mu się ślina, pomarszczona twarz drgała w jakby przedśmiertnych konwulsjach, a oczy ciskały przysłowiowe błyskawice.
- Masz Wymazać Święciwody, chłopcze i zrobisz to, gdy tylko opuścimy Wieżę – powiedział z naciskiem – a włócznię mocy skierujesz ku stolicy.
Nagle zerknął na mnie i pobladł;
- I pozbędziesz się tej wiedźmy, za dużo wie.
Wstałam. Nogi miałam jak z waty. Nawet, jeśli sam Kanimir nie miał wobec białych magów złych zamiarów, Krucza Wieża chciała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i wykorzystać go do sprowadzenia na Blizborę największej tragedii w historii. W dodatku po tym, jak czarownicy znajdą się poza zasięgiem klątwy. Jeśli czarnoksiężnik skieruje swoją moc ku Horgardalsie, z jego siłą utworzy się klin, który z pewnością pochłonie całe miasto, razem z siedzibą główną Kręgu. Nie podobało mi się to. Powinnam napisać do wielkiego mistrza i go ostrzec, żeby przeprowadził ewakuację całego miasta.
Jak przez mgłę dotarło do mnie, że Kanimir stanął między mną a staruchem i powiedział dobitnie;
- Nie mam zamiaru się jej pozbywać.
- Musisz…
- Nie zrobię tego, mistrzu.
- Nie pozwolę ci, żebyś zepsuł wszystko, do czego cię stworzyliśmy tylko dlatego, że chcesz zachować swoją kolejną głupią zabawkę, chłopcze. Nie zapominaj, że zawdzięczasz Wieży życie i teraz nadszedł czas, żebyś spłacił dług.
- Jaka to spłata, skazywanie się na półśmierć na pustkowiu zniszczenia? – spytałam, nie mogąc dłużej słuchać szalonego starucha. Wyszłam zza Kanimira, wwiercając w mistrza wściekłe spojrzenie. Facet zerknął na mnie z zawiścią i wysyczał;
- Dla niego i tak nie ma różnicy.
- Jak może nie być różnicy? – warknęłam z niedowierzaniem.
- Nie wiesz, w jakim świecie on żyje, więc łaskawie zamilknij, głupia wiedźmo – staruch splunął i zwrócił się do Kanimira –Chłopcze, jesteś naszym tworem i powinieneś doskonale wiedzieć, że masz wiernie wypełniać każde wydane ci przeze mnie polecenie.
Kanimir odsunął mnie na bok i stanął twarzą w twarz z czarownikiem. Na dnie jego oczu zatańczył gniew;
- Zmusisz mnie, mistrzu? Jak?
- Masz się mnie słuchać! – wrzasnął staruszek, ale w jego pozornie wściekłym głosie tańczyły nuty niepewności i strachu. No świetnie. Jak on to ujął, stworzył Kanimira, a teraz boi się swojego własnego „wynalazku”.
- Nie Wymażę Święciwód, dopóki nie odnajdę tego, czego szukam – powiedział Kanimir chłodno. – Mówiłem ci już, że mam pewność, że ona niedługo jakoś do mnie trafi. Czuję, że jest w pobliżu. Gdy ją dostanę, zrobię to, czego ode mnie chcesz, ale nie wcześniej.
O czym on znowu mówił?
- Chcę, żebyś zrobił to teraz, głupcze! – parsknął staruszek –nic mnie nie obchodzi ta twoja „ona”, nawet nie potrafisz jej nazwać! Wiesz chociaż, co to jest?! Oczywiście, że nie wiesz, bo to kolejny wytwór twojego własnego umysłu! Osobiście zadbałem, żeby odpowiednio się uformował, więc wiem, czego się spodziewać i mówię ci, ta cała „ona” to jedynie twoja podświadoma wymówka przed wykonaniem powierzonego ci zadania! Jesteś głupcem i tchórzem, chłopcze!
Nie skończył nawet mówić, gdy oczy Kanimira pociemniały z wściekłości. Najwyraźniej mistrz naruszył tabu, twierdząc, że ta cała „ona” była nieprawdziwa. Wieża zadrżała w posadach, a powietrze w biblioteczce ochłodziło się tak, że przy każdym oddechu mogłam zobaczyć kłęby pary. Zadrżałam i opadłam na stojącą za mną sofę. Staruch rąbnął tyłkiem w ziemię i nieco oszołomiony wpatrzył się w swoje dłonie. Pokryła je warstwa szronu, a skóra zrobiła się niebieskawa. Temperatura nadal spadała. Po chwili było tak zimno, że nie mogłam przestać szczękać zębami. W narysowanym na podłodze kręgu, jeden po drugim zaczęli się materializować pozostali mieszkańcy Wieży, z wystraszonymi minami rozglądając się po pomieszczeniu, lecz nie śmiejąc się odezwać.
- Tak, mistrzu – wysyczał Kanimir zimno – ja też żałuję, że znalazłeś mnie tamtej nocy i nie pozwoliłeś mi umrzeć.
- Ja nie… - zaczął staruszek, ale lód na jego dłoniach zaczął powoli wspinać się na nadgarstki, skutecznie go uciszając.
- Możesz mówić co chcesz, mistrzu – kontynuował Kanimir – ale nigdy nie próbuj mi wmówić, że Ona nie jest prawdziwa. Pamiętam Ją. Nie pamiętam, co się z Nią łączyło, lecz wiem, że Ona istnieje i że ma wielkie znaczenie. Masz rację, nie wiem, czym dokładnie Ona jest, ale wiem, że to niewielki, niebieski przedmiot i wiem, że muszę tylko na Nią poczekać.
W pokoju robiło się coraz zimniej. Już nie tylko szczękałam zębami ale też czułam, że tracę czucie w palcach. Lód na dłoniach mistrza Wieży sięgał jego ramion.
- Kanimir… - wymamrotałam, omal nie odgryzając sobie języka. – Kanimir, proszę. Przestań. Zabijasz nas.
Czarnoksiężnik drgnął. Zerknął na mnie jakby z zaskoczeniem, a potem westchnął ciężko. Jego oczy na powrót stały się błękitne, a źrenice skurczyły. Zrobiło się nieco cieplej, ale najwyraźniej czarownik nie miał zamiaru na powrót ogrzewać pomieszczenia. Kilku z do tej pory milczących, przerażonych magów niepewnie podeszło do zakrytych ciężkimi zasłonami okien i otworzyło je na oścież, wpuszczając do środka ciepłe, jesienne powietrze.
Odetchnęłam z ulgą. Wreszcie przestałam się trząść. Spojrzałam z góry na mistrza Wieży. Staruch nadal siedział na podłodze, wpatrując się w odmrożone dłonie;
- Coś ty mi zrobił…? – wymamrotał z niedowierzaniem.
Po minie Kanimira poznałam, że jeśli czarnoksiężnik zaraz nie oddali się od przełożonego, to go zabije. Nie chciałam patrzeć na porachunki między czarnymi magami. Wstałam i na miękkich nogach podeszłam do czarownika. Złapałam go za ramię;
- Chodź – poprosiłam.
Przez chwilę miałam wrażenie, że Kanimir i mnie spróbuje zamrozić, lecz wtedy on westchnął i niechętnie ruszył za mną. Przez ramię zauważyłam, że magowie skłębili się dokoła mistrza, jeden z nich mamrocząc coś, co uznałam za formułkę uzdrawiającą.
Razem z Kanimirem zeszliśmy piętro niżej i weszliśmy w wąski korytarz, kończący się parą drzwi.
- Gdzie my…? – zaczęłam.
Czarnoksiężnik wprowadził mnie do pokoju po lewej i westchnął ciężko. Na dnie jego oczu zatańczyło słabe rozbawienie.
- Witaj w moim małym królestwie – powiedział.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz