4. Jakoś przeżywam pierwsze starcie z Antagonistą Numer 1

<< Rozdział 3

Tak, jak się spodziewałam, wieśniacy wyszli nam na powitanie z pochodniami, widłami i grubym sznurem, którym można by skutecznie związać nie tylko człowieka, ale i niedźwiedzia. 
Prowadził ich wójt, potężnie zbudowany drwal o płowych włosach i błękitnych oczach. Trzymał pokaźnych rozmiarów siekierę. Jego żona, równie jasnowłosa i niebieskooka kobieta, prowadziła mały orszak staruch niosących poświęconą przez kapłana wodę, kilka brzozowych gałązek i miotełkę, którą zapewne planowały skropić czarci pomiot. Gdy wieśniacy zorientowali się, z którą konkretnie wiedźmą mają do czynienia, zatrzymali się i utworzyli półkole, robiąc srogie miny i parskając z zawziętością godną osłów. 
- Nie myśl sobie, że jeszcze raz wpuścimy cię do wioski, parszywa wiedźmo! – ryknął wójt. Potrząsnął siekierą i dodał – nie po tym, jak…
- Jak łaskawie nie przyznałam się, że jestem twoją córką, tatusiu? – spytałam z niewinnym wyrazem twarzy. Ojciec warknął wściekle, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, przypomniałam mu, dlaczego zachowałam milczenie. – Powinieneś być wdzięczny, że nikomu nie powiedziałam, że twoje własne dziecko zostało wiedźmą. Oszczędziłam ci wstydu. 
Drwal ruszył w moją stronę, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że pozbędzie się pyskatej dziewuchy, ale ja nie miałam zamiaru mu na to pozwolić. Barierę chroniącą mnie i Zamira wzniosłam jeszcze zanim wieśniacy nas zauważyli, ale teraz, dla efektu, utworzyłam w dłoni szkarłatny płomień i wyciągnęłam z kieszeni pomięty list.
- Wierz mi, tatusiu, gdybym nie musiała, nie odwiedziłabym Święciwód. Przysłał mnie Krąg, bym zbadała sprawę kręcącego się w pobliżu, niebezpiecznego czarnoksiężnika. Jeśli nie chcecie wszyscy niedługo zginąć, dobrze wam radzę, wpuśćcie mnie i pozwólcie mi działać. 
Otworzyłam list i pokazałam podbitą na dole pieczęć wielkiego mistrza. Nawet mój analfabetyczny, nienawidzący magii ojciec znał ten symbol i wiedział, że kiedy ma go przed nosem, musi spełnić żądania przybyłego maga. Sapnął wściekle i powiedział z nienawiścią;
- Zrób, co musisz i opuść to miejsce jak najszybciej, albo skończysz, jak twój przeklęty brat.
Mimowolnie zadrżałam. Lata temu wieśniacy na moich oczach zlinczowali mojego starszego brata, tylko dlatego, że użył magii. W dodatku tylko po to, by mnie chronić. Do tej pory miewałam koszmary. Z trudem się opanowałam i prychnęłam;
- Dobrze wam radzę, nie zapominajcie, że zabicie dziecka to co innego, niż próba pokonania wyszkolonego maga. 
Nie miałam ochoty zachowywać się przyjaźnie, tak samo, jak nikt z wioski tego nie zamierzał. 
- Zatrzymam się w gospodzie – oznajmiłam. Wieśniacy warknęli wrogo, ale łaskawie nie oponowali. Gospoda w Święciwodach była obskurna i niemal opuszczona, więc wedle ich postrzegania świata dla wiedźmy nadawała się idealnie. Zlazłam ze Śpiocha, złapałam go za wodze i z Zamirem u boku wjechałam do wioski mojego dzieciństwa. Palisada była wysoka akurat na tyle, by zatrzymać wilki. Bramy strzegł łucznik, najwyraźniej mający za zadanie ostrzegać przed przyjezdnymi. Święciwód nie odwiedzano często, ale nie zmieniało to faktu, że wieśniacy lubili wiedzieć o obcych, by zawczasu dobyć broni i wyjść im naprzeciw. Najemników i kupców witali z otwartymi ramionami, a magów próbowali albo przepędzić, albo zabić. O ile ci ostatni nie mieli listów polecających od Kręgu, których nawet Święciwody nie śmiały ignorować. 
Chałupy były tu długie i zamieszkane przez wiele rodzin, oddzielonych pojedynczymi ścianami. Gospoda znajdowała się tuż przy bramie, w oddzielnej chacie, by nie przeszkadzać mieszkańcom. Zostawiliśmy konie w stajni i z torbami w rękach weszliśmy do środka. Tak jak zawsze, w środku stały tylko trzy, w tej chwili puste, ławy. Za szynkwasem przycupnął ogromny ajent i wpatrywał się we mnie ponuro. Zamówiliśmy bigos, jedyne, co było tu jadalne, a ja wzięłam klucz do sypialni, zostawiłam w niej rzeczy i zajęłam miejsce obok Zamira na ławce przy oknie, ponuro wpatrując się w gospodarza. Jemu wyraźnie nie spodobało się, że obserwowała go wiedźma i obcy mężczyzna, toteż bardzo szybko zniknął za przepierzeniem.
Kłobuk zaczął się wiercić na siedzeniu, mamrocząc coś o tym, że nie podoba mu się wizja spotykania z wieśniakami w ludzkiej formie, ale nie odważył się podnieść głosu.
Lepiej dla niego, by miejscowi nie domyślili się, kim jest i obydwoje doskonale o tym wiedzieliśmy. Gdy w końcu dostaliśmy zamówienie, z zaskoczeniem odnotowałam, że jakość bigosu poprawiła się od ostatniego razu. Czyżby wyraźny nakaz Kręgu miał tu coś do gadania? Wzruszyłam ramionami i błyskawicznie oczyściłam talerz. 
Po zakończonym obiedzie wspólnie doszliśmy do wniosku, że im szybciej zakończymy nieprzyjemną misję, tym lepiej. Na pół godziny zaszyłam się w sypialni, by jeszcze raz przeczytać list od mistrza i wyposażyć się w dodatkowe amulety. Wreszcie na powrót osiodłaliśmy konie i opuściliśmy wioskę. Wieśniacy odprowadzali nas ponurymi spojrzeniami i najwyraźniej żaden z nich nie życzył nam dobrze. Zamir jechał tuż obok mnie, co chwila dla efektu coś mamrocząc. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że żaden z miejscowych nie rozpoznał w nim rozbójnika, toteż z przyjemnością zabrał się za udawanie maga. 
- Do Wieży jest stąd jakieś pięć wiorst – oznajmił wreszcie, gdy chutor zniknął za najbliższym zakrętem – ale po dwóch będziemy musieli zjechać z traktu na dość wąską ścieżkę. Czarnoksiężnicy nie lubią zbytnio się uspołeczniać.
- Wiem – burknęłam nieszczęśliwym tonem. Dolina, którą jechaliśmy, była całkiem urocza, zwłaszcza o tej porze roku. Nawet mając świadomość, że rozpoczęłam samobójczą misję, musiałam się nieco rozpogodzić. Drzewa przybrały złote i czerwone barwy, a powietrze pachniało zeschłymi liśćmi. Słońce rzucało ciepłe, przyjemne światło. Pobliskie góry wyglądały jak z bajki, tak, że można było zapomnieć, że żyły w nich smoki, gotowe rozerwać niechcianych gości na strzępy, lub ewentualnie sprowadzić ich do stanu gazowego. Wkrótce wyjechaliśmy spomiędzy pół uprawnych. Po mojej prawej rozciągała się dzika łąka, rzadko poprzetykana krzakami, po lewej rósł mieszany las. Zamir wreszcie zamilkł i w skupieniu zaczął wypatrywać pomiędzy drzewami cienkiej ścieżyny prowadzącej do Kruczej Wieży, co niestety na powrót zepsuło mi nastrój. W końcu kłobuk westchnął z zadowoleniem.
- Widzisz tamten krzak? – spytał. 
Przyjrzałam się uważnie sporej leszczynie, rosnącej jakieś dwieście łokci przed nami. Skinęłam głową.
- Tam zaczyna się ścieżka. 
Odetchnęłam. Zaczynałam już się obawiać, że kłobuk ją przeoczył i będziemy musieli zawracać, a to bardzo by mi się nie podobało. 
Nagle Śpioch kwiknął i stanął dęba. Zaskoczona, zleciałam i ciężko wylądowałam na ziemi. Zamir błyskawicznie zeskoczył ze swojego wałacha i złapał wodze mojego rumaka, powstrzymując oba konie przed ucieczką. Podniosłam się, klnąc pod nosem i otrzepując się z kurzu. 
- Co za głupi… 
Nie dokończyłam. Na powalonym, grubym pniu tuż obok drogi stał obcy mężczyzna. Jakoś chwilę temu go tam nie widziałam. Był zbyt smukły i blady jak na wieśniaka. Nosił długi, podróżny płaszcz, zapinaną na guziki koszulę, czarne spodnie z dobrego materiału i wysokie, skórzane buty. Innymi słowy ubiór zupełnie niepodobny do chłopskiego. Na szyi miał granatową apaszkę, w biodrach przewiązał się postrzępionym pasem tego samego koloru. Te dwa atrybuty dały mi jasno znać, że mam do czynienia z czarnoksiężnikiem. 
Ludzie jego pokroju nie bez powodu nosili się na ciemnoniebiesko. Chociaż ich magia była nazywana czarną, bliższe prawdy byłoby określenie jej jako szafirowej. O tyle, o ile moja moc miała białe zabarwienie, o tyle ich była granatowa. Nie tylko w kolorach postrzeganych przez oczy. Nawet mój szósty zmysł wyczulony na magię odczuwał ją właśnie w taki sposób. 
Mężczyzna przede mną milczał, wpatrując się we mnie niepokojącymi, błękitnymi oczami. Ciemne brwi zmarszczył, jak gdyby głęboko się nad czymś zastanawiał. Fale płowych, niemal artystycznie rozczochranych włosów opadały mu na czoło i po bokach głowy, nadając obcemu dość niewinnego wyglądu. Nie dałam się zwieść takiemu obrazkowi. Może i gość był przystojny, zwłaszcza jak na czarnoksiężnika i nie wyglądał specjalnie niebezpiecznie, ale maga po wyglądzie się nie ocenia. 
Przez dłuższą chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami, to jest on się we mnie wpatrywał przerażająco nieruchomym wzrokiem, a ja próbowałam odpowiedzieć mu tym samym, ale w końcu nie wytrzymałam. Przyzwałam w dłoni płomień, dając obcemu jasno znać, że nie będę miła, jeśli spróbuje jakiejś sztuczki. On tylko milczał, nadal mierząc mnie uważnym spojrzeniem. Tylko jego oczy pociemniały, zmieniając barwę na ciemny szafir, a źrenice rozszerzyły się nienaturalnie. Poczułam, jak aura magiczna dokoła mnie ulega nagłemu, potężnemu zagięciu. Wydawało mi się, że tuż obok mnie nagle utworzył się głęboki wir energetyczny. O wiele silniejszy, niż ja sama byłabym w stanie spowodować. Czarnoksiężnik nawet nie ruszył palcem, a z ziemi dokoła niego urosły stworzone z cienia, mroczne ogary. Zawarczały wrogo i położyły po sobie wyglądające niemal jak zrobione z dymu uszy. Ku mojemu przerażeniu trawa pod ich łapami się ugięła, jak gdyby naprawdę położono na nią nacisk ogromnych cielsk. Bestie musiały być prawdziwe, ale…
Zadrżałam mimowolnie. Nawet wielki mistrz nie byłby w stanie stworzyć materialnych, cienistych istot bez wypowiedzenia odpowiedniego zaklęcia na głos. Śpioch tylko potwierdził moje obawy, parskając i próbując wyrwać się Zamirowi. W jakiś sposób zawsze potrafił odróżnić iluzje od rzeczywistości.
Z przerażeniem zrozumiałam, z kim miałam do czynienia. To musiał być TEN czarnoksiężnik. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Facet wyglądał na niewiele starszego ode mnie. Może i z racji bycia magiem starzał się wolniej, ale zazwyczaj czarodzieje spowalniali ten proces, gdy osiągali dwudziesty ósmy- trzydziesty rok życia, a ten tutaj wyglądał na maksymalnie dwadzieścia pięć lat. Nie czułam też od niego żadnej szalonej mocy, ale mogło to wynikać z faktu, że byłam przez nią otoczona przez cały czas.
Na granicy własnego umysłu wyczułam jego świadomość, skłębioną, szaloną i potężną. Nie musiał robić nic więcej, by dać mi znać, kto z pewnością wygra, jeśli dojdzie do starcia. Jego mroczne ogary otoczyły mnie, powarkując w sposób, który jasno dawał znać, że są bardzo głodne i z chęcią zjedzą wredną wiedźmę, kłobuka i ich konie. Nasze wierzchowce rżały z przerażeniem, ale nie miały już żadnej drogi ucieczki. Zamir był blady jak ściana i tylko sapał ciężko. Czarnoksiężnik przekrzywił głowę z zainteresowaniem;
- Mam nie wpuszczać na ścieżkę nikogo obcego. Ty jesteś obca, czyż nie?
Z tonem, jakim to powiedział, równie dobrze mógł mnie właśnie poinformować, że sprzedaje pyszne jabłka nurzane w karmelu. 
Przygryzłam wargę. Jego absurdalne pytanie zabrzmiało, jak gdybym rozmawiała z małym chłopcem. 
- Nic ci do tego, kim jestem – burknęłam.
Zmarszczył brwi, jak gdyby coś mu się nie zgadzało.
- Jeśli spróbujesz dojść do Kruczej Wieży bez pozwolenia, będę musiał cię zniszczyć, a nie chcę tego robić. 
- Jesteś czarnoksiężnikiem! – parsknęłam – wy uwielbiacie niszczyć.
- Tak, chyba tak… - mruknął z zamyśleniem.
Co z tym draniem jest nie tak? Czyżby magia zawróciła mu w głowie do tego stopnia, że dostał pomieszania zmysłów? Pozwoliłam płomieniowi w dłoni zgasnąć i złapałam się pod boki.
- Więc? Zamierzasz tu tak ze mną stać do zmierzchu?
- Mogę też usiąść – odparł, jak gdyby nie zrozumiał, o co mi chodziło. Ku mojemu przerażeniu naprawdę rozsiadł się wygodnie na pniu, ani na moment nie odrywając ode mnie wzroku. – Kim jesteś? – spytał po chwili – Nie widziałem cię tu wcześniej. 
Poniewczasie przypomniałam sobie, że wielki mistrz zalecał, bym spróbowała uporać się czarnoksiężnikiem drogą pokojową, bo w walce i tak nie miałam szans. Zebrałam się więc w sobie, odetchnęłam głębiej i burknęłam;
- Helena. Na imię mam Helena. A ty jesteś tym draniem, który próbuje Wymazać całą wioskę.
Przez krótką chwilę wyglądał, jak gdyby moje imię wydało mu się znajome. W końcu przekrzywił głowę z zainteresowaniem i odparł z ciepłym uśmiechem;
- Mógłbym ją Wymazać w każdej chwili.
- Więc czemu tego nie zrobisz? – spytałam, nie do końca pewna, czy nie weźmie tego za zachętę.
- Bo nie jestem jeszcze do końca pewien, czy tego chcę – odparł szczerze, wzruszając ramionami – mistrz mówi, że powinienem to zrobić i chyba nawet mam na to ochotę, ale z drugiej strony jeśli Święciwody znikną, to zniknie też część mnie. 
- Wiesz, jaką cenę płaci się za Wymazanie? – spytałam nieco zdezorientowana.
- Tak, oczywiście – odparł – ale mi to nie przeszkadza. 
Obłąkaniec. Zupełny, skończony, potworny wariat. Jak ja mam rozmawiać z szaleńcem?!
- Nie rób tego – poradziłam poważnym tonem.
- Jeszcze nie wiem, czy tego chcę – powtórzył uparcie – mam wrażenie, jakbym na coś czekał, ale nie wiem, na co. 
Ta rozmowa była dziwna. On wydawał się niemal przyjazny, dokładnie tak, jak opisał to mistrz. Nie miałam ochoty rozmawiać o Wymazywaniu Święciwód, a przynajmniej nie teraz, toteż postanowiłam zmienić temat;
- Dlaczego masz mnie nie dopuścić do Kruczej Wieży?
Mężczyzna się zawahał.
- Mistrz zakazał. Nie wiem, dlaczego dokładnie.
Więc mój nowy znajomy nawet nie był szefem? A myślałam, że to najsilniejszy mag zawsze dzierży władzę.
- Zdradzisz mi łaskawie, jak się nazywasz? – spytałam.
- Kanimir – odparł z dobrodusznym uśmiechem. Znałam już kogoś, kto nosił to imię i świadomie czy nie, złamał mi serce. Później spotkałam paru innych Kanimirów, ale każdy z nich przypominał mi tego pierwszego. Ten tutaj nie stanowił wyjątku. Widać każdy Kanimir na świecie to blondyn z niebieskimi oczami i szlachetnymi rysami twarzy. Przestąpiłam z nogi na nogę. 
- Czy później będę mogła się dostać do wieży?
- Nie wiem. Swoją drogą, to miejsce jest nudne. Mam dość samotnego czatowania. Może usiądziesz? 
- Po co? – spytałam z rosnącą irytacją. Z niewiadomych powodów strach przed mężczyzną minął mi zupełnie, chociaż jego mroczne ogary nadal krążyły dookoła mnie i Zamira, a facet mógł mnie zmieść z powierzchni ziemi zapewne jednym skinieniem palca. 
- Nudzi mi się, a nieprzyjemnie się rozmawia, gdy druga osoba stoi z ręką na rękojeści miecza.
- A odwołasz swoje pieski? – spytałam.
Wzruszył ramionami. Ogary rozpłynęły się w powietrzu, jak gdyby w ogóle ich tu nie było. Niepewnie podeszłam do pnia i na nim przysiadłam. Zamir zmierzył nas podejrzliwym wzrokiem.
- Kłobuku, ty też możesz usiąść – powiedział mag z cieniem uśmiechu – przywiąż konie do gałęzi i dołącz do nas.
To zabrzmiało, jak gdyby zapraszał go do jakiejś biesiady albo na bal. Wielki lord przemawia ze swego tronu, by pozwolić przypadkowemu szlachcicowi zasiąść przy jego stole. Sława i chwała, i tak dalej, i tak dalej. Zamir przywiązał wierzchowce do wskazanej gałęzi i przycupnął na pniu, jak najdalej od czarnoksiężnika. Doszłam do wniosku, że chyba jednak spróbuję trochę zdziałać w sprawach krajowych, więc zagaiłam;
- A więc jesteś czarownikiem, który nie wie, czy chce niszczyć Święciwody, czy też nie ma na to ochoty. Masz może pojęcie, kiedy się zdecydujesz? Bo wiesz, mam napięty grafik, a zanim wrócę do Gardy, muszę odwieść cię od destrukcyjnych zamiarów.
Wzruszył ramionami. Zerwał źdźbło trawy i zaczął się nim bawić, rozrywając je na kolejne części. 
- Zanim Wymażę wioskę, chciałbym jeszcze coś znaleźć, ale nie wiem, gdzie szukać. Mam dziwne przeczucie, że jeśli poczekam jeszcze trochę, ona sama do mnie wróci, więc się nie spieszę. Nie do końca wiem, jak ją tu ściągnąć, więc jakiś czas temu przestałem kryć swoją moc. Mistrz się wściekł, mówił, że w ten sposób tylko robię zaproszenie dla Kręgu, żeby wcisnęli swoje długie nosy w nasze sprawy. Jakiś czas temu faktycznie odwiedził nas jakiś czarodziej. Wieża się wściekła, że ściągnąłem go na jej kark, więc wysłała mnie, żebym z nim porozmawiał. No więc porozmawiałem. 
- I powiedziałeś mu otwarcie, co zamierzasz – dodałam. – Co z ciebie za czarny charakter, co? 
Zerwał kolejne źdźbło i spojrzał na mnie pytająco.
- Źli goście powinni kryć się ze swoimi zamiarami, a wielką gadkę i dokładny opis swoich planów strzelać dopiero na końcu, tuż przed tym, jak ci dobrzy ich skasują. A ty co? Od razu mówisz co knujesz, psujesz całą fabułę, bardowie się wściekną! Zamiast wielkich ballad o tajemniczym czarnoksiężniku będą prawić słabe piosenki o szalonym magu, który sam nie wiedział, czego chciał. Przy założeniu, że nie zniszczysz Święciwód, rzecz jasna.
Kanimir spojrzał na mnie smutnym wzrokiem;
- Nie nadaję się do ballad?
- Nie! Nawet książki bym o tobie nie napisała. Powinieneś być zły, straszny i tajemniczy, przełazić przez ściany, straszyć ludzi i otaczać się kordonem kościotrupów. Z oczu powinny ci iść błyskawice. Potrzebujesz też tego okrutnego rechotu godnego najpodlejszego czarnego charakteru. A, no i rzecz jasna za każdym razem, gdy się zbliżasz, powinna się zaczynać burza z piorunami i wichurą taką, że trudno na nogach ustać!
Czarownik przez chwilę milczał, trawiąc nowo zdobyte informacje, a potem podniósł się, stanął na środku drogi i uśmiechnął się niepewnie;
- Czy coś takiego wystarczy?
Rozłożył ręce. Jego oczy na powrót pociemniały, a źrenice rozszerzyły się, niemal zupełnie pochłaniając tęczówki. Niebo zasnuło się ciężkimi, burzowymi chmurami, chociaż jeszcze chwilę temu świeciło miłe słoneczko. Z ziemi wylazło z dwadzieścia zombie i ustawiło się dokoła Kanimira. Sam czarownik zrobił taką minę, że ciary przeszły mi po plecach. Z oczu dosłownie zaczęły mu bić błyskawice. Znikąd zerwał się huragan o takiej mocy, że musiałam objąć pień z całych sił, a i tak ledwie trzymałam się na ziemi. Pośród wycia wiatru dobiegł mnie złowieszczy, przerażający rechot godny najstraszliwszych czarnoksiężników. W tej chwili Kanimir był jak najbardziej przekonujący. Po plecach płynęły mi strugi lodowatego potu. Jeśli wystarczyło go sprowokować paroma zdaniami do czegoś takiego… 
- WYSTARCZY! – wrzasnęłam z przerażeniem – PRZEKONAŁEŚ MNIE! JESTEŚ NAJCZARNIEJSZYM CHARAKTEREM, JAKI KIEDYKOLWIEK SPOTKAŁAM!
Wszystko ustało jak ręką odjął. Chmury coś jakby zassało i z powrotem zaświeciło słońce. Wiatr ustał, a jedyną po nim pozostałością były połamane gałązki i liście na ziemi. Czarnoksiężnik na powrót uśmiechał się nieśmiało. Jego nieogarnięta fryzura jakimś cudem wróciła do swojego artystycznego nieładu, jak gdyby nie czuła huraganu. Trupy znikły bez śladu. Powietrze pachniało burzą. Odetchnęłam głębiej i z wahaniem puściłam pień. Choćbym użyła całej swojej mocy, w życiu nie osiągnęłabym tak przerażających efektów i to jeszcze w tak krótkim czasie. Pstryk! Apokalipsa. Pstryk! Na powrót normalna, złota jesień. Najgorsze było to, że Kanimir nie rzucił żadnej iluzji. Wszystko, co przywołał, było prawdziwe. Miałam specjalny amulet, który informował mnie o każdej magicznej grze zmysłów. Chwilę temu pozostał zupełnie uśpiony. Tak samo jak przy mrocznych ogarach.
Z trudem udałoby mi się rzucić iluzję czegoś takiego. Prawdziwych efektów w życiu bym nie osiągnęła. Wyczerpałabym całą swoją rezerwę i zginęła. Kanimir tymczasem nawet nie dostał zadyszki. Wrócił na pień i zapytał, z niezrozumieniem marszcząc brwi;
- Tak w zasadzie, dlaczego to ja mam być czarnym charakterem?
- Bo to ty być może chcesz Wymazać Święciwody i pół Blizbory przy okazji – odparłam.
Czarownik przez chwilę milczał.
- Wymazanie Święciwód jest złe? – spytał w końcu.
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
- Ile ty masz lat? Siedem? 
- Dwadzieścia cztery – odparł, nie rozumiejąc.
- To było pytanie retoryczne. Zresztą takie pytania zadają dzieci, a nie dorośli faceci! – obruszyłam się. Ku mojemu przerażeniu czarnoksiężnik przygarbił ramiona i nabrał wyglądu zbitego psa. Nawet pociągnął nosem. – No weź nawet nie żartuj – nie wytrzymałam, ale kiedy nadal wyglądał, jak gdyby naprawdę wziął sobie do serca moją wypowiedź, dodałam – Tak, to jest złe. Dlatego mam cię powstrzymać. Wszystko, co sprawia innym ból jest złe.
- Więc ja też jestem zły? – spytał i zmierzył mnie udręczonym spojrzeniem błękitnych oczu.
- A co, sprawiasz innym ból?
Wzruszył ramionami. 
- Dość często. 
Powiedział to takim tonem, jak gdybym go zapytała, czy jada owsiankę.
Nagle się zasępił i zamilkł. Jego twarz przybrała nieco nieprzytomny wyraz, taki, jaki mają magowie, gdy porozumiewają się drogą telepatyczną. Po chwili Kanimir spojrzał na mnie ponuro i zapytał;
- Nadal chcesz odwiedzić Kruczą Wieżę?
- Tak – wypaliłam.
- W takim razie chodź. 
Ledwie to powiedział, podniósł się z pnia, i skoczył w powietrze. Gdy opadał, jego nogi nagle znalazły niewidzialne podparcie i Kanimir płynnym ślizgiem przejechał aż do leszczyny, przy której zaczynała się ścieżka.
- Idziesz? – spytał z niecierpliwością, stojąc w powietrzu jak na ziemi. 
- Nie umiem tak dobrze latać – burknęłam i powlokłam się do Śpiocha, ale nagle poczułam, jak moje stopy same oderwały się od podłoża. Miałam wrażenie, jak gdybym stawała na jakiejś desce.
- Eee… Co to jest? – spytałam niepewnie.
- Tak będzie szybciej – odparł, zmarszczył brwi i dodał – nie lubię się teleportować. 
Wzięłam głębszy wdech. Pewnie nie uda mi się go odwieść od tego pomysłu.
- Zamir, spotkamy się wieczorem w gospodzie – powiedziałam niechętnie i spróbowałam ruszyć w stronę czarnoksiężnika. Ku mojemu przerażeniu, wałek powietrza, na którym stałam, poruszył się sam i przejechałam cały ten dystans szybciej, niż mogłabym sobie życzyć. 
- Potrzeba chwili, żeby się przyzwyczaić, ale to niezła zabawa – Kanimir mrugnął do mnie i ruszył przodem, w powietrzu robiąc fikołki. Pokręciłam głową i ostrożnie ruszyłam za nim. Jako takie przyzwyczajenie się do nowego środka transportu zajęło mi o wiele dłużej, niż mogłabym sobie życzyć.

<< Rozdział 3

1 komentarz:

  1. Robi się ciekawie! Wydaje się, jakby mentalnie Kanimir zatrzymał się na poziomie dziecka. Jestem ciekawa, co nim kieruje. (I kim jest ten jego mistrz, i jak udało mu się nad nim zapanować).

    OdpowiedzUsuń