<< Rozdział 2
Dni biegły mi nieprzyjemnie wolno. Świadomość powrotu do Święciwód na przemian wierciła mi w brzuchu dziurę, wciskała w nią motyle, zaszywała, by się nie wydostały i, gdy już udało mi się zapomnieć o celu podróży i zająć jakimś przygodnym wilkołakiem, strzygą czy inną paskudą, na powrót zaczynała odwierty.
Dni biegły mi nieprzyjemnie wolno. Świadomość powrotu do Święciwód na przemian wierciła mi w brzuchu dziurę, wciskała w nią motyle, zaszywała, by się nie wydostały i, gdy już udało mi się zapomnieć o celu podróży i zająć jakimś przygodnym wilkołakiem, strzygą czy inną paskudą, na powrót zaczynała odwierty.
Mistrz pożegnał mnie na linii pospiesznie stawianych umocnień odcinających magiczne połączenie północy z południem, powiedział „los tysięcy istnień leży w twoich rękach”, wcisnął mi list z wytycznymi i ulotnił się, jak gdyby go jaki czort gonił.
Z emfazą posłałam za nim parę soczystych wiązanek. Coraz bardziej nienawidziłam Kręgu. Cholery, bojąc się samemu załatwić sprawę, wysłały mnie w roli kozła ofiarnego, korzystając z faktu, że mają na mnie tego haka w postaci ostatniej akcji i towarzyszącej jej pieczęci kontrolującej. A by ich wiły porwały!
Jak na ironię, z osławionych Północnych Rubieży na ogół pochodzili zarazem najsilniejsi magowie, których moc bywała nieokiełznana pod każdym względem, jak i najbardziej uprzedzeni do czarów wieśniacy. Z wyjątkiem jednego sporego miasta, kilku mniejszych miasteczek i kilkunastu wiosek, gdzie byś się nie pojawił, starczy, że zostaniesz rozpoznany jako czarodziej, a pogoń z widłami, pochodniami i egzorcyzmami masz niemal jak w banku.
Co więcej, członków Kręgu traktowano znacznie gorzej, niż czarnoksiężników, co osobiście uznawałam za paradoks. W końcu to my byliśmy „tymi dobrymi”, więc czemu zyskaliśmy sobie aż taką zawiść?
No, inna sprawa, że przedstawiciele Wieży, czyli czarni magowie, mieszkali właśnie tutaj i może na ogół nie wyściubiali z zatęchłych twierdz swoich długich, haczykowatych nosów, ale mogłam się założyć, że działali prężnie, by chociaż północ przekabacić na swoją stronę.
Tak czy inaczej, im bardziej zapuszczałam się w dzikie, coraz chłodniejsze ostępy, tym większą niechęć wyczuwałam. Chłopskie rozumy bezbłędnie rozpoznawały w młodej, podróżującej samotnie dziewczynie czarodziejkę, czy to po przytroczonym do pasa mieczu, czy po niezbyt kobiecym ubraniu, czy też po zbyt zuchwałym, jak na dziewoję, spojrzeniu. Oczywiście, ludzie nie byli głupi. Jeśli dręczył ich jakiś potwór albo stary miejscowy bajarz cierpiał na „łamanie w kościach”, przyjmowano mnie może nie tyle z otwartymi ramionami, co ozięble, ale mogłam przynajmniej liczyć na miskę letniego barszczu czy prowiant na drogę. W wioskach, w których nic nikomu nie dolegało na tyle, by zamiast czarownika z najbliższej wieży prosić przejezdną wiedźmę, spotykałam się z „nieco” wrogim powitaniem.
Owszem, wychodzono mi naprzeciw, ale nie z chlebem i solą, a naostrzonymi kijami i widłami, a w ekstremalnych przypadkach również z płonącymi żagwiami (po czym wskazywano nie wiadomo kiedy usypany na najbliższym wzgórzu stos). Dopiero okazanie mieszkańcom pieczęci Kręgu i serii zapewnień, że stolica doskonale wie, że tu jestem, zmuszało ich do udzielenia mi noclegu. Nawet na północy respektowano decyzje Rady białych magów, tym bardziej, że wiedziano, iż tylko ona mogła pomóc w razie zbyt nadpobudliwego czarnoksiężnika.
Kilka miesięcy temu nie ryzykowałam podróży przez wioski. Najpierw znajdowałam potwora, a dopiero potem ludzi, których dręczył, by „przypadkowo” mieć szansę im pomóc i przy okazji zarobić. Na ogół zapuszczałam się na północ dla niepowtarzalnych krajobrazów – ogromnych, nawet w porównaniu z zachodnimi, gór, dolin porośniętych lasami i twardą trawą oraz licznych wodospadów. A i ceny niektórych produktów takich jak (wszędzie indziej niebosiężnie drogie) łzy jednorożca, ślina smoków górskich czy kły bazyliszka były u miejscowych czarnoksiężników znacznie niższe. Osobiście zawsze się zastanawiałam, w jaki sposób rzeczeni magowie zdobywali od smoków wszelkiego rodzaju towary, bo na ogół potrzeba by małej armii czarowników i rycerzy, by uśmiercić dorosłego skrzydlatego jaszczura.
Na moje nieszczęście Święciwody nie leżały po prostu na północy. Rzecz jasna czarnoksiężnik, wredne stworzenie, nie mógł sobie wybrać jakiejkolwiek uprzedzonej wioski na południu Rubieży. Nie! On musiał się uprzeć na – niech dziwożony porwą im wszystkie bachory – położony w środku niczego chutor, hen, daleko od jakiejkolwiek sensownej cywilizacji!
Westchnęłam ze złością. Musiałam sobie przypomnieć, dlaczego akurat JA miałam być głupim samobójcą, bo inaczej zawróciłabym i tak chętnego do powrotu Śpiocha i tyle by mnie widzieli. Wyciągnęłam z juków trochę już pomięty i zaplamiony herbatą list pożegnalny, rozwinęłam pergamin i po raz setny zagłębiłam się w lekturze.
Szanowna Pani Heleno Ajerowicz,
Wspólną decyzją Kręgu Białego Kruka została pani desygnowana – pomińmy, że brzmi to, jakbym miała dostać jakąś niesamowitą nagrodę, a nie wyrok śmierci – do zaprowadzenia pokoju na Północnych Rubieżach, ostatnimi czasy zakłócanego przez nieznanego pochodzenia czarnoksiężnika. Misji nadany został pierwszorzędny priorytet. Każdy napotkany mag ma obowiązek udzielić Pani niezbędnego wsparcia. W razie próby ucieczki od obowiązku, napotka Panią kara za ostatnie związane z hazardem i nadużyciem magii przewinienia oraz sąd za dezercję z misji pierwszego priorytetu. Tak, mistrz już kilkakrotnie mi to wypominał. Zupełnie, jak gdyby przeklęta pieczęć kontrolująca miała mi pozwolić na jakiekolwiek skoki w bok. Przewidywane wynagrodzenie to trzy tysiące blizborskich rautów oraz oczyszczenie kartoteki – boleśnie mało w porównaniu do samobójstwa, które miałam popełnić. Przez chwilę jednak pocieszałam się, że taka nagroda ustawi mnie – przy oszczędnym trybie życia – na najbliższych pięć lat. Doszłam do wniosku, że na razie nie mam ochoty zagłębiać się w szczegóły celu misji. I tak znałam je już na pamięć. Schowałam zwój i westchnęłam ponuro. Byłam już daleko na północy. Chutory, rozrzucone o wiele rzadziej niż na południu, były również mniejsze i bardziej zaniedbane. Wiele z nich wyglądało jak tymczasowe osady koczowników albo najzwyklejszych w świecie rozbójników, od których aż roiło się w tych stronach. Cud, że jeszcze żadnego nie spotkałam.
Ledwie zdążyłam o tym pomyśleć, krzaki po mojej prawej zaroiły się od konnej grupy wrzeszczących, okrytych futrami mężczyzn, ze zgodnym „HAAAA!” szarżujących na biedną osobę moją i mojego rumaka. Śpioch, przyzwyczajony, że na jego panią rzucają się dziwni ludzie, parsknął tylko, jak gdyby chciał powiedzieć „Tylko tyle? Maczugi i siekiery? Bardziej się postarać nie łaska?”
No cóż, prześladowcy najwyraźniej go nie zawiedli, bo zaraz za nimi z krzaków wypadł bardzo wkurzony wilkołak. A raczej wataha wilkołaków. Najwyraźniej rozbójnicy skumali się z pobliską ekipą radosnych zmiennokształtów. Nawet mój leniwy wałach musiał przyznać, że coś takiego jednak robi wrażenie. Na potwierdzenie ruszył nazad, nerwowo rzucając łbem. Mając złe przeczucia, ścisnęłam go łydkami i ściągnęłam wodze. No cóż, w ostatniej chwili. Nie udało mi się go odwieść od pomysłu stanięcia dęba, ale przynajmniej utrzymałam się w siodle.
Mój wspaniały rumak machnął przednimi kopytami jak rasowy koń bojowy, zarżał i spróbował rzucić się w krzaki po lewej, ale jakoś zdołałam zmusić go do pozostania w miejscu. Nigdy nie byłam zbyt uzdolniona w walce z konia, a ucieczka oznaczałaby bardzo kłopotliwą gonitwę, toteż niewiele sobie robiąc z nadciągającej, wrzeszczącej, rżącej, wyjącej i wściekle warczącej wesołej hordy, zlazłam z siodła, dobyłam miecza, zapaliłam w dłoni pulsujący, pomarańczowy płomień i rozstawiłam szeroko nogi, co by sprawiać wrażenie pewnej siebie. Zapewne kłóciło się to z moją dziewczęcą sylwetką i niezbyt pokaźnym wzrostem, ale przynajmniej próbowałam. Śpioch jednak miał inne plany. Zarżał coś, co zapewne oznaczało „jeśli chcesz popełniać samobójstwo już TERAZ, proszę bardzo, ale ja umywam kopyta!”, rąbnął mnie w plecy pyskiem i się zmył. Akurat zdążyłam się obejrzeć za jego znikającym w krzakach zadem, postawić dokoła siebie barierę ochronną i z powrotem skupić na nadciągającej hordzie, gdy znalazłam się w jednej linii ze zbójcami.
Hajdamacy zawiedli moje oczekiwania. Zamiast rzucić się na mnie, dając mi szansę na bohaterską śmierć (która i tak była lepsza od zmiażdżenia na papkę, które czekało mnie przy spotkaniu z czarnoksiężnikiem), pojechali dalej, jak gdybym była co najwyżej sporym, ale jednak nieruchomym, głazem. Sapnęłam z irytacją na taki brak respektu i wzniosłam przed linią lasu po drugiej stronie drogi jak najdłuższą ścianę ognia, by odciąć im drogę ucieczki. Już ja pokażę tym bezczelnym facetom, gdzie raki zimują!
Oni nadal nie mieli jednak zamiaru się na mnie rzucać, bo znowu wrzasnęli „HAAAA!” i spięli konie, rozjeżdżając się na boki, byle nie wracać, skąd przyszli. Poniewczasie doszłam do wniosku, że wilkołaki chyba jednak nie były po ich stronie. Obejrzałam się na nadciągającą watahę. Dzieliło mnie od niej co najwyżej pięćdziesiąt łokci. Cud, że potwory nie dogoniły rozbójników już dawno temu. Nawet koniowi ciężko uciec przed taką potworą. Pewnie strach dodał zbójeckim wierzchowcom wiatru w nogach albo zmiennokształtom niespecjalnie zależało. Moja tarcza ochronna, którą bezwiednie opuściłam, gdy wznosiłam ścianę ognia, na powrót stanęła między mną a watahą, ale okazała się niepotrzebna. Bestie stanęły przede mną w równym rządku, sapiąc głośno, warcząc i parskając. Jeden z nich, potężny szary basior, wysunął się z szeregu i całkiem miłym głosem powiedział;
- Dobrze panią widzieć, panno wiedźmo. Może by pani nam pomogła złapać tych łajdaków?
No cóż. Od samego początku było jasne, że miałam do czynienia z wilkołakami klasy A, bo B zmieniały się w zwierzęta tylko w czasie pełni księżyca i za grosz nie potrafiły się wtedy kontrolować. Te tutaj tymczasem były nawet kulturalne. Obejrzałam się za siebie. Rozbójnicy z wyraźną ulgą dojeżdżali do granicy ściany ognia, toteż zrobiłam im mały psikus i wzniosłam jeszcze dwie, tworząc skierowaną ku nam literę „U”. Z powrotem wpatrzyłam się w ogromny pysk stojącego przede mną wilka.
- Tak z ciekawości, czym wam zawinili?
Po szeregu dzielnych wilkołaków poniósł się pełen irytacji warkot.
- Uznali nas za zwykły obóz koczowników – parsknął samiec alfa. – Próbowali otwarcie obrabować nas z trzech kóz, czterech owiec, pięciu kur i kota.
Dlaczego z tego ostatniego, wolałam nie wnikać.
- Więc ich ścigacie?
- A gdzież tam! Kota sam bym im dał! A pozostałych to mamy aż nadto, wieśniacy z pobliskich wiosek chyba uznali, że dla świętego spokoju uczynią nas najbogatszymi pasterzami w promieniu dwudziestu wiorst!
- To o co poszło? – spytałam, nie rozumiejąc problemu.
- Ich herszt chciał rękę mojej córki. Nie wiem, na co mu ręka, brałbym całą dziewuchę, bo i tak mam ich za dużo, ale wilkołakowi ciężko biegać na trzech nogach, więc doszedłem do wniosku, że taki pomysł jest nie do zaakceptowania. Córze też się to nie spodobało, no więc powiedzieliśmy nie. To oni na to, że wezmą siłą. To co mieliśmy zrobić? Żeśmy się zmienili w wilki, zostawili baby w obozie by stada strzegły i ich pogoniliśmy!
Z trudem powstrzymałam się, by nie parsknąć śmiechem. Najwyraźniej miałam do czynienia z hajdamakami, których herszt naczytał się ostatnio zbyt wiele romansów i prostymi wilkołakami, które nigdy nie opuściły gór, toteż nie znały tak poetyckiego synonimu małżeństwa.
Rozejrzałam się za nieszczęśliwym panem młodym. Rozbójnicy akurat docierali do krzaków, z których przed chwilą wypadli, więc się zlitowałam (ich konie wyraźnie już się zmęczyły), złożyłam ręce w odpowiednim geście, powiedziałam parę słów i ziemia pod najwyraźniej zawodowymi uciekinierami zrobiła się nagle bardzo grząska i rzadka, tak, że ich wierzchowce od razu zapadły się po brzuchy, a stopy jeźdźców zamarły w pułapce. Zostali tak, grzecznie czekając, aż do nich podejdziemy. Zgasiłam ściany ognia, by nie ryzykować pożarem.
Wilkołaki zawyły z zachwytu i popędziły do swoich ofiar, a ich szef spojrzał na mnie z uznaniem.
- No, pani czarownico, niezła z pani wiedźma. Ale nasz pobliski czarownik to jednak jest mocniejszy. On to by ich od razu zmiótł razem z tymi krzakami, co o tam rosną.
Zawahałam się. Byłam już bardzo blisko Święciwód. Ledwie piętnaście wiorst. Dla maga taki dystans to niewiele. Jeśli zna się okolicę, można się nawet bezpiecznie teleportować. Wilkołak mógł mówić o moim celu.
- Znacie tutejszych czarnoksiężników?
- Ano oczywiście, mają wieżę, jakieś dwadzieścia wiorst stąd! To część naszego terytorium, to się czasem spotkamy. My z nimi wymieniamy skóry, wełnę i mleko na te ich magiczne pułapki, co by się łatwiej polowało.
- A moglibyście mi pokazać, gdzie jest ta wieża? – poprosiłam.
- Moglibyśmy – przyznał wilkołak – ale to w akcie podziękowania za pomoc, bo fatygować się trzeba. Wieśniacy to się boją tam chodzić, oni magów nie trawią. Tak jak nas, zresztą. Zarazy sidła zastawiają, myślą, że my głupi, że wleziemy w kawał metalu, jak wszędzie dokoła czuć ludzi! A leszy by ich porwał!
- Ano by porwał… - przytaknęłam z roztargnieniem.
Wilkołaki przestały w końcu tańczyć dokoła uwięzionych rozbójników. Zamiast tego, z wywieszonymi jęzorami siadły w kręgu i grzecznie czekały na decyzję wodza, co by z nimi zrobić. Konie przestały nawet kwiczeć, najwyraźniej pogodzone ze swoim beznadziejnym losem.
Zmierzyłam pechowców zainteresowanym spojrzeniem. Większość z nich była na dobrą sprawę albo paskudna, albo niezbyt urodziwa. Ich mordy pokrywały liczne blizny, tak samo jak ramiona i dłonie. Ciekawe, który z nich to herszt.
Namierzyłam jednego, wyróżniającego się z tłumu mężczyznę. Ten był całkiem przystojny i trochę zbyt szczupły w porównaniu z towarzyszami. Miał potargane, czarne włosy, figlarne, zaskakująco inteligentne zielone oczy i całkiem niczego sobie drwiący uśmieszek, którym nawet w swojej beznadziejnej sytuacji obdarzał otaczającą go watahę. Sądząc po tym, że większość powarkujących pysków skierowana była na niego, doszłam do wniosku, że to on musiał być pechowym wodzem. W tym przekonaniu utwierdził mnie basior, podchodząc do herszta;
- I co, kłobuku, myślałeś, że zwiejesz z łapą mojej córki? Jakby się jeszcze takiemu straszydłu mogła przydać! Trzeba było całą brać!
Rozbójnicy spojrzeli na swojego szefa szeroko otwartymi oczami.
- A co wy, nie wiedzieli, że wasz szef to kłobuk jest? – spytał wilkołak nieco zaskoczony.
Mężczyzna odchrząknął, spróbował zignorować swoich podwładnych i nawet przyjemnym barytonem oznajmił;
- Obawiam się, że doszło do nieporozumienia. Właśnie o całą pannę mi chodziło.
- To czemuś „ręka” mówił?
Herszt się zmieszał. Łaskawie przyszłam mu z pomocą, dochodząc do wniosku, że kłobuka zawsze warto namówić do współpracy;
- Poprosić o rękę jakiejś panny oznacza, że chce się z tą panną ożenić – wyjaśniłam pogodnie.
Wilkołak spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
- Kłobuk z wilczycą? Toż mu zupełnie rozum zjadło?
- No bo ona taka ładna jest… - rozmarzył się uwięziony demon, najwyraźniej nawet nie przejmując się, że utknął w ziemi.
- Gdzie tam ładna! Jakby moje córki były ładne, to by już dawno sobie mężów znalazły!
Doszłam do wniosku, że jednak nie wspomnę, że jednej właśnie się to prawie udało. Tym bardziej, że nie byłam pewna, co by mogło z takiego związku wyjść. Czasem demony łączyły się w pary, czemu nie, na ogół z ludźmi i miały w miarę normalne rodziny, ale o takiej mieszance jeszcze nie słyszałam. No i doszłam do wniosku, że ten kłobuk będzie mój, więc nie mogłam mu pozwolić na ożenek. Przydałby mi się demon pomnażający majętność swojego pana. Co z tego, że kosztem sąsiadów. Powiem mu wyraźnie, kogo ma nie ruszać, a kogo może regularnie odwiedzać, a na północy ludzie i tak nie płacili mi tyle, ile powinni.
Zmierzyłam demona krytycznym spojrzeniem i powiedziałam;
- Tak czy inaczej twoi ludzie już raczej nie będą chcieli cię słuchać – stwierdziłam – a wilkołaki chyba jednak nie wydadzą ci córki wodza, więc powiedziałabym, że wpadłeś jak śliwka w kompot.
Kłobuk parsknął z niezadowoleniem, zdmuchnął z nosa przydługi kosmyk włosów i wpatrzył się we mnie wściekle zielonymi oczami, jak gdyby zastanawiając się, czy uraczyć mnie rozmową, czy jednak zignorować. W końcu zwrócił się do wodza wilkołaków;
- Skoro już wyjaśniliśmy sobie, że chciałem całą dziewoję, a nie jej łapę, to może jakoś się dogadamy? A panna wiedźma pozwoli nam wyjść z tych dołów?
Wymieniłam z samcem alfa spojrzenia, wzruszyłam ramionami i pstryknęłam palcami. Ziemia wypluła rozbójników i ich konie, i na powrót stwardniała. Dzielni uciekinierzy wstrzymali wierzchowce, najwyraźniej niepewni, czy uciekać, czy jednak wspomnieć o reszcie swoich żądań. Kłobuk zamilkł i jak gdyby nigdy nic zaczął się otrzepywać z pyłu. W końcu jeden z jego podwładnych wybełkotał nosowym głosem;
- To jak z tymi owcami?
Wilkołaki parsknęły. Jeden z nich machnął ogonem i odparł;
- A bierzcie. I tak mamy ich zbyt wiele.
- A z Za… Kłobukiem?
- Myślę, że ja się nim zajmę – mrugnęłam do nich i podeszłam do demona, który w końcu wyprostował się i zmierzył mnie bardzo krytycznym wzrokiem. – Zawsze chciałam mieć takiego utalentowanego złodzie… eee… przyjaciela.
- Ja go chciałem na kolację zjeść – burknął wódz niezadowolony.
- Ależ wisi mi pan przysługę – zauważyłam, robiąc smutną minę.
- W takim razie do wieży nie zaprowadzę.
Pociągnęłam nosem, ale wilkołak nie miał zamiaru zmieniać zdania. Widać był bardzo odporny na urok młodych kobiet. Zresztą większość ludzi północy rzadko kiedy ulegała urokowi płci pięknej. Wystarczyło posłuchać, co wódz mówił o swoich córkach. Westchnęłam i powiedziałam;
- No nic to, jakoś sobie poradzę. W zamian biorę tego tutaj.
Złapałam za nadgarstek pobladłego na wzmiankę o kolacji mężczyznę, przy okazji omal nie ściągając go z siodła, drugą ręką chwyciłam wodze jego konia i zaczęłam ich ciągnąć w stronę krzaków, w których zniknął Śpioch. Wilkołaki zawyły z zawodem. Kłobuk otrząsnął się i zawołał do rozbójników;
- Może byście mi pomogli, co? Dzięki mnie wzbogaciliście się jak mało kto!
- Ano, jesteśmy już bogaci, nie potrzebujemy za herszta jakiego demona! – zarechotali zbóje, którym niewiadomo skąd przybyło brawury. Uśmiechnęłam się szeroko. Typowi, godni zaufania podwładni.
- Ależ mój drogi, nie ma się czego bać! – powiedziałam – zaraz dostaniesz coś do jedzenia, z głodu nie padniesz, tylko czasem mi trochę pieniążków na życie przyniesiesz.
Po bardzo niezadowolonym spojrzeniu kłobuka wywnioskowałam, że z niewiadomych powodów mój pomysł niespecjalnie przypadł mu do gustu.
Poszukiwania Śpiocha minęły dość szybko. W pierwszej chwili chciałam do nich użyć nowo zdobytego demona, ale szybko się rozmyśliłam. Niczego mi nie obiecał, więc pewnie zwieje, gdy tylko nadarzy się okazja, tym bardziej, że nie zdążyłam go nakarmić, a kłobuki na ogół właśnie posiłek traktowały jak podpisanie kontraktu na obustronną współpracę. Po paru minutach łaskawie puściłam wiercącego się demona, ale konia trzymałam uparcie, toteż były herszt łaskawie nie ruszał się z siodła, skrzyżował jedynie ręce na piersi i zrobił obrażoną minę. Ostatecznie do znalezienia rumaka przyczyniła się odrobina szczęścia, moje niezawodne gardło i świetne zmysły mojego nowego towarzysza.
Zaczęłam się wydzierać, magicznie wzmacniając głos, na co nieszczęsny facet, zapominając o tym, że był obrażony, zasłonił uszy. No fakt, zapomniało mi się, że kłobuki mają całkiem niezły słuch.
- No wybacz, stary – powiedziałam, wolną ręką klepiąc go po kolanie, bo sięgać wyżej nie było zbyt wygodnie. – ale muszę znaleźć mojego osiołka. Śpioooch! Gdzie jesteeeś?!
Kłobuk spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Srokaty, objuczony koń? – spytał.
- Zapamiętałeś? – zapytałam z zaskoczeniem.
- Nie. Idzie za nami. Od jakichś dziesięciu minut.
Łaskawie wskazał kierunek. Wysiliłam wzrok. Teraz, gdy wiedziałam, gdzie patrzeć, faktycznie zauważyłam niewielką łaciatą plamę bieli i brązu.
- A wcześniej powiedzieć nie mogłeś? – spytałem z wyrzutem. Facet wzruszył ramionami.
- Nie pytałaś.
Prychnęłam z wyższością i zagwizdałam. Śpioch niechętnie podszedł bliżej. Doskonale wiedział, że powinien się słuchać. Po kolejnej serii gwizdów w końcu znalazł się w zasięgu mojej ręki. Złapałam go za wodze, ale nadal trzymałam wałacha kłobuka, więc nie mogłam jeszcze dosiąść dzielnego rumaka.
Przełożyłam rękę przez wodze, by zniechęcić ogiera do kolejnego ucieczki i zaczęłam grzebać w jukach. W końcu udało mi się wyciągnąć z torby zrobioną rano kanapkę. Planowałam zjeść ją w siodle, ale czego się nie robi dla nowo zdobytych demonów, w dodatku ostatnimi czasy rzadszych? Kłobuki rodziły się z poronionych płodów – niezbyt przyjemna sprawa – a skoro magowie umieli teraz lepiej pomagać ciężarnym kobietom, również liczba rzeczonych stworów musiała siłą rzeczy spaść.
Zanim mój nowy towarzysz zdążył zaprotestować, wspięłam się na siodło i wcisnęłam mu w usta kanapkę. Spojrzał na mnie z wyrzutem, ale potem najwyraźniej wywęszył, że między grubymi pajdami chleba była całkiem niczego sobie szynka, bo westchnął i wgryzł się w podarunek. Złapał swoje drugie śniadanie i pochłonął je w tempie natychmiastowym. Westchnął jeszcze raz, z żalem wpatrując się w puste dłonie. W końcu spojrzał na mnie.
- Niech będzie – powiedział niechętnie – mogę ci towarzyszyć – zabrzmiało to jak „znaj moją łaskę, wredna wiedźmo” – Chociaż nadal mi szkoda tamtej dziewczyny…
Wyglądał na naprawdę smutnego!
- Oj daj spokój – żachnęłam się – to i tak by nie zadziałało. Zamiast tego dostaniesz trzy niemal darmowe posiłki dziennie. Zadowolony?
- Chcę do tego zachować konia i zawsze mieć dobre posłanie – odparł z błyskiem w oku – oraz wymagam humanitarnego traktowania.
Czyżby ktoś już kiedyś potraktował go do tego stopnia nieprzyjemnie, że teraz demon wolał mieć pewność co do wszystkich warunków potrzebnych do w miarę wygodnego życia?
Prychnęłam, ale skinęłam głową.
- To jak się nazywasz?
- Zamir.
- Kto by pomyślał, że kłobuk może mieć normalne imię – zagwizdałam. Łaskawie puściłam wodze jego konia i złapałam się pod boki;
- Ja jestem Helena. Tylko nie zmieniaj mi się w zwierzęta bez uprzedzenia i na pewno nie na oczach wieśniaków - rzuciłam. Pociągnęłam Śpiocha za uzdę i ruszyłam w stronę (przynajmniej taką miałam nadzieję) traktu. – Swoją drogą, możesz mi zrekompensować uratowanie skóry i wskazać drogę do najbliższej wieży czarnoksiężników.
Zamir parsknął.
- Najpierw chyba będę musiał cię doprowadzić do drogi, bo jedziesz w bardzo złym kierunku.
Świetnie.
Demon minął mnie na swoim zgrabnym wałachu i machnął ręką w bok;
- Do Święciwód w tę stronę. Chociaż jestem ciekaw ich reakcji, gdy zobaczą wiedźmę z hersztem pobliskich rozbójników u boku.
Oj tak. Ja też byłam ciekawa.
- Jak myślisz, pogonią nas z widłami, czy od razu pociągną na stos?
- Po ostatniej wizycie czarnoksiężnika? Powiedziałbym, że raczej ukamienują, dla pewności rzucając unurzanymi w smole i podpalonymi odłamkami. W najlepszym wypadku.
- A więc będzie ciekawie – stwierdziłam ponuro.
Moje pytania odnośnie Święciwód nie były bezpodstawne. Doskonale znałam tę wioskę i mogłam z pewnością określić ją najbardziej uprzedzoną do magii wioską na Północnych Rubieżach, co czyniło ją również najbardziej antymagiczną wioską w kraju. Na ogół jeśli w niezbyt przyjaznej czarodziejom okolicy rodziło się naturalnie utalentowane magicznie dziecko, mieszkańcy czynili dla niego wyjątek i tolerowali, bo dochodzili do wniosku, że później będą mieli niemal darmowego znachora, zielarza i cudodzieja w jednym. Swój to co innego niż obcy. Czasem po prostu wypędzali nieszczęśnika, który znajdował sobie dom pośród pobliskiej watahy wilkołaków czy w wieży czarnoksiężników. Ale Święciwody to zupełnie inna bajka. Tutaj wieśniacy praktycznie katowali własne dzieci, by oduczyć ich „czarnej magii”, a jeśli doszło do nieco zbyt dużej manifestacji ich mocy, cała wioska zbierała się, gotowa zatłuc nieszczęsny „czarci pomiot” na śmierć. Sama kiedyś musiałam się salwować ucieczką, innym razem pojawiłam się akurat na czas, by uratować pechową dziewczynkę przed ukamienowaniem. W tej chwili mała była na drugim roku studiów w akademii magicznej i z tego, co wiedziałam, osiągała całkiem niezłe wyniki.
Po mojej ostatniej wizycie, gdy wójt w końcu zorientował się, kim jestem, nie miałam ochoty tam wracać szybciej, niż po dwudziestu-trzydziestu latach. Akurat by zapomnieli. A teraz misja pchała mnie w łapy wściekłych wieśniaków ledwie trzy miesiące po tym, jak rozpoznali we mnie krewniaczkę.
Śpioch potknął się na drodze, na tyle mocno, że omal z niego nie spadłam. Zamiast tego rąbnęłam nosem w kark ogiera i siarczyście zaklęłam.
- Stało się coś? – zapytał Zamir przymilnym tonem.
Zerknęłam na niego z ukosa. Wieśniacy musieliby znać go z twarzy, by uznać go za rozbójnika. Był ubrany w koszulę i płaszcz, które nadawały mu wyglądu normalnego podróżnika, a te jadowicie zielone oczy i dzika, czarna czupryna sprawiały, że demon wyglądał w zasadzie jak przystojny czarodziej. Przynajmniej mogłam wyjaśnić jego obecność zezwoleniem na skorzystanie z pomocy kolegów po fachu.
- Czarownik mi się stał – burknęłam.
- Co z czarownikiem?
- To powód, dla którego muszę odwiedzić Święciwody wcześniej, niż za wiele, wiele lat, gdy wszyscy, którzy mnie tu znają, będą już zimni i głęboko w ziemi.
- Och?
Prychnęłam. Poniewczasie przypomniałam sobie, że kłobuki były jednymi z bardziej gadatliwych i zdecydowanie najbardziej ciekawskich demonów domowych. No cóż, były również dość inteligentne, więc mogłam przynajmniej liczyć na w miarę konstruktywną rozmowę.
- Gdzieś tutaj kręci się szalony czarnoksiężnik, który chce zniszczyć siebie, okolicę i przy okazji zmieść z powierzchni ziemi Święciwody – wyjaśniłam pokrótce.
- Niewiele mi to mówi – przyznał Zamir – jeśli mam ci go wskazać, przydałoby się więcej szczegółów. Ostatnimi czasy jakoś wszyscy czarnoksiężnicy z Kruczej Wieży się uparli na niszczenie.
- Kruczej Wieży? – zapytałam z zaskoczeniem. Nigdy o takowej nie słyszałam.
- Ano. To ta wieża, do której mam cię zaprowadzić. Od jakichś piętnastu lat robili się silniejsi, aż w końcu zaczęli odwiedzać ich inni czarnoksiężnicy, co samo w sobie jest dziwne, bo do tej pory byli zupełnie ignorowani. A teraz nie ma tygodnia, żeby jakiś obcy się tu nie kręcił.
Jęknęłam. Mistrz nie raczył wspomnieć, że poza jednym ultra-potężnym facetem będę musiała się uporać z małą armią jego wkurzonych kumpli.
Dopiero, co wróciliśmy na drogę. Pokonaliśmy ledwie paręnaście łokci, gdy poczułam, jak gdybym zanurzała się w studni lodowatej, szafirowej mocy. Potężne stężenie energii zdecydowanie przekraczało moje oczekiwania. Aż do tej pory jakoś nie mogłam uwierzyć w podane przez mistrza informacje, ale teraz…
Zadrżałam. Coraz mniej mi się to podobało. Co prawda mogłam bez problemów funkcjonować, ale na granicy postrzegania cały czas czułam szalejący na zewnątrz huragan, zmieniający naturę z taką samą łatwością, z jaką dziecko łamało cienkie patyczki. Nie zdziwiłabym się, gdyby wkrótce zaczęto odkrywać tu nowe gatunki roślin i zwierząt, zazwyczaj bardzo toksyczne i niebezpieczne efekty magicznych mutacji. Nie wspominając, że ludzie też dość łatwo ulegali zmianom i, przykładowo, odkrywali u siebie nowo powstałe talenty magiczne.
Doszłam do wniosku, że mam dość.
- Może po prostu zabij mnie już teraz – burknęłam do Zamira. Demon spojrzał na mnie ponuro. Nie był magiem, ale jako nadprzyrodzona istota wiedział doskonale, o co mi chodzi. Lepiej lub gorzej, on również mógł wyczuć zagięcie aury otoczenia. Westchnęłam, uderzyłam Śpiocha piętami, zmuszając go do kłusa i dodałam – od dawna kręcisz się po okolicy?
- Podróżowało się tu i ówdzie – odparł kłobuk wymijająco – ale regularnie wracam w te strony.
- Kiedy to wszystko się zaczęło?
- Trudno powiedzieć – odparł skonsternowanym głosem – działo się na przestrzeni wielu lat, przynajmniej tak mi się wydaje. Po prostu nagle wszyscy sobie uświadomili, że tak jest.
Sapnęłam z irytacją. Krąg też nie podał informacji, kiedy mag zaczął kombinować z okolicą. Najwyraźniej dorastał gdzieś tutaj, stopniowo nasycając powietrze i ziemię swoją mocą, może nawet nie do końca świadomie. To trochę jak z odczuwaniem potrzeby pójścia w krzaczki – wszystko jest w porządku, a potem nagle uświadamiasz sobie, że jak zaraz nie skoczysz w busz, to będzie źle. Teraz mogło być znacznie gorzej, niż po prostu źle. Teraz połowę kraju mogło zmieść z powierzchni ziemi, bo jakiś szalony czarnoksiężnik doszedł do wniosku, że zniszczy jedną wioskę.
Demon z roztargnieniem odgarnął włosy z czoła i zapytał;
- A na czym tak właściwie polega ta twoja misja?
- Mam znaleźć szalonego, super potężnego czarnoksiężnika i jakimś cudem nakłonić go, by nie Wymazywał Święciwód.
Zamir zagwizdał z uznaniem.
- Faktycznie przydałoby się, żeby ci się udało go powstrzymać. Ale samej? Będzie jakaś wielka bitwa?
Pokręciłam głową.
- W bezpośrednim starciu nie mam z nim szans. Najbliżej oka cyklonu jego moc przekracza ponoć dwadzieścia tysięcy zarów, o cztery tysiące więcej niż ma najsilniejszy mag Kręgu, czyli wielki mistrz. Ja sama mam nieco ponad pięć tysięcy.
- Co to zary?
- Jednostki energii magicznej. I uprzedzając twoje pytanie, oko cyklonu to określenie na centrum szalejącej dokoła burzy energetycznej, zazwyczaj wywołanej przez jednego maga. W oku panuje względny spokój, bo aura magiczna albo pozostaje przy właścicielu, albo dołącza do cyklonu, który samoistnie zbiera się w odległości kilku staj od potężnego czarownika z dowolnych powodów niekontrolującego emisji mocy - wyrecytowałam wykutą na pamięć definicję z podręcznika.
- Czyli to, przez co teraz brniemy, to przewalająca się po okolicy moc czarnoksiężnika, którego masz przekonać do zarzucenia planów? – upewnił się demon, próbując zrozumieć mój naukowy wywód.
- Tak – burknęłam.
- W takim razie będę wdzięczny, jeśli zerwiesz teraz nasz nowo zawiązany kontrakt i pozwolisz mi wziąć nogi za pas, bo ja wcale nie mam ochoty umierać.
- Dzięki za wiarę – parsknęłam. W zasadzie nie miał jej wcale mniej niż ja sama.
Resztę drogi pokonaliśmy w mniej więcej milczeniu, nie licząc paru nawet ciekawych dyskusji, ubicia wrednej strzygi i uratowania małego niedźwiadka przez rozeźlonym pyskaczem. Niestety mama niedźwiedzica uznała, że to my byliśmy zagrożeniem, toteż Śpioch odnalazł w sobie ukryte pokłady energii i do Święciwód dotarliśmy w rekordowym czasie.
<< Rozdział 2
<< Rozdział 2
Jak na razie bardzo dobrze się czyta, choć muszę przyznać, że spotkanie z wilkołakami mnie zaskoczyło, spodziewałam się walki, a nie pokojowego rozwiązania :P Pomysł z kłobukiem jako wścibskim pomagierem bardzo mi się podoba. To jedna z bardziej pozytywnych postaci, bo na przykład taki mistrz Kręgu i jego metody są trochę przerażające (wykorzystał swoją władzę, żeby zmusić Helę do tej misji, ona właściwie nie miała wyboru! Przy wzmiance w liście o dezercji nie miałam już wątpliwości, jak bardzo "dobrowolna" jest ta wyprawa). Cieszy mnie, że Hela nie jest taką nieskazitelną bohaterką i wybrańcem, tylko raczej kozłem ofiarnym, który na razie myśli tylko o tym, jak uratować własny tyłek. Mam nadzieję, że jednak ujdzie z życiem i ta wyprawa jakoś jej się przysłuży *trzyma kciuki*.
OdpowiedzUsuńCzekam na ciąg dalszy!