2. Za małe przewinienie płacę wyrokiem śmierci

<< Poprzedni rozdział


Oczywiście nigdzie mi się nie spieszyło. Doszłam do wniosku, że mam co najmniej kilka godzin na rozprostowanie nóg w Gardzie, zanim będę musiała odwiedzić siedzibę Kręgu. Zamierzałam je wykorzystać do granic możliwości, choćby po to, by odwiedzić starych znajomych, zapoznać się z najnowszymi wynalazkami i zmianami w modzie czy zjeść obiad w ulubionej knajpie z najlepszą przyjaciółką.
Poprzedniej nocy długo nie mogłam zasnąć, przewracając się z boku na bok i zastanawiając, do jakiego znowu paskudztwa zostanę zmuszona pod groźbą ciężkiej kary, tym bardziej, że miałam bardzo złe przeczucia. Obudziłam się dopiero tuż przed południem. Świecące wysoko słońce jakoś pomogło mi odsunąć nieprzyjemne myśli i zapomnieć o liście. Ubrałam się i zeszłam na dół, mając zamiar zjeść coś w jednej z wielu pobliskich, uroczych knajpek, ale gdy zbliżyłam się do wyjścia, drzwi mieszkania Filony otworzyły się i wypadła przez nie niska, pulchna dziewczyna z licznymi piegami i burzą nieuczesanych, jasnych włosów.
- Nigdy więcej nie próbuj wciskać mi tego paskudztwa! – wrzasnęła wściekłym tonem i wybiegła na ulicę, po drodze mnie potrącając i nawet nie próbując przeprosić.
W drzwiach mieszkania pojawił się równie niski i pulchny mąż Filony, Michej. Wyglądał na zmęczonego, ale na mój widok uśmiechnął się szeroko, podbiegł do mnie na swoich zabawnych, krótkich nogach i uściskał mnie po ojcowsku;
- Helenko, a więc naprawdę wróciłaś! Miło cię widzieć!
- Witaj, wujku – powiedziałam z uśmiechem. Wskazałam na ulicę – co się stało Mii?
- Nie posmakowały jej zebrane wczoraj rydze. Stwierdziła, że nigdy w życiu nie jadła nic gorszego. A przecież Filona świetnie je przygotowała!
- Nie martw się, jej wiele rzeczy nie smakuje.
- Ech, mogłaby brać z ciebie przykład. Ty zjadasz wszystko, co dostaniesz. Masz może ochotę na świeży sosik?
Nie, jednak nie odwiedzę żadnej knajpki. Z ochotą skinęłam głową i weszłam za Michejem do środka. Filona siedziała w niewielkiej jadalni z miną cierpiętnika;
- Moje grzybki jej nie posmakowały – poskarżyła się, gdy mnie zobaczyła – a przecież tak się starałam! Musiałam coś zepsuć!
- Pozwól, że ja to ocenię, ciociu – zaoferowałam się. Zajęłam miejsce obok Micheja, nałożyłam sobie kopiastą łyżkę świeżo ugotowanych klusków i polałam je pięknie pachnącym sosem grzybowym. Ledwie wzięłam pierwszy kęs, nie wytrzymałam i stwierdziłam; - Ciociu, chyba Mia dostała coś innego, bo w życiu nie jadłam lepszych rydzów!
Filona rozpogodziła się nieco i westchnęła;
- Co ja powinnam z nią zrobić, Helenko?
- Przez miesiąc karmić samymi sucharami i wodą – odparłam poważnie.
- Helenko!
- Naprawdę – obruszyłam się – później będzie wcinać wszystko jak leci!
- Ale to okrutne!
- Ale skuteczne, ciociu.
Przez chwilę Filona mocno się zastanawiała, a ja wykorzystałam ten czas na oczyszczenie talerza i nałożenia sobie dokładki. Wreszcie cioteczka westchnęła z rezygnacją;
- No dobrze, oby zadziałało. Ale co ja mam zrobić, żeby Mia mi to wybaczyła?
- Powiedz, że to mój pomysł – odparłam ze śmiechem – i tak mnie nie lubi, bo chociaż obie jesteśmy dość niskimi blondynkami i to ja jem więcej, niż sama ważę, ja jestem szczupła, a ona pulchna.
- Ale…
- Oj ciociu, zaufaj mi. Po prostu zrób, jak mówię.
Filona skinęła głową z rezygnacją. Przez chwilę znowu panowało milczenie (nałożyłam sobie drugą dokładkę), aż wreszcie doszłam do wniosku, że jestem pełna;
- Dzięki za śniadanie – powiedziałam z uśmiechem.
- Idziesz do siedziby Kręgu? – spytała cioteczka.
- Tak, za parę godzin.
- Na twoim miejscu poszłabym teraz – poradził Michej.
- Czemu? – spytałam z zaskoczeniem.
- Rano przyszedł kolejny list od wielkiego mistrza. On już wie, że wróciłaś i nalega, byś niezwłocznie się z nim spotkała.
Zaklęłam w myślach. Ta cała sytuacja coraz mniej mi się podobała. To było zdecydowanie zbyt podejrzane. Wstałam od stołu, jeszcze raz podziękowałam za posiłek, pożegnałam się i opuściłam kamieniczkę.
Krokiem skazańca i z miną cierpiętnika powlokłam się do siedziby głównej Kręgu Białych Czarodziejów.




Siedziba (i akademia) mieściła się w starej, wspanialszej nawet od królewskiego zamku twierdzy, w samym środku dzielnicy należącej do magów. Otaczało ją kilka sporych parków, w których adepci mieli niektóre zajęcia praktyczne, toteż nie raz można było zobaczyć dziwne, zmutowane zwierzęta czy rośliny, nie wspominając o plackach gołej, niebieskiej lub różowej ziemi, zeszklonych pniach wiekowych drzew czy małych kraterach powstałych wskutek niezbyt umiejętnego używania czarów.
Jako, że czarodziejom najwyraźniej bardzo się w wolnych chwilach nudziło, główny deptak prowadzący prosto do oficjalnej części zabudowań był wykonany z – w jakiś sposób niezniszczalnego i w ogóle nie śliskiego – szkła. Legenda głosiła, że u zarania dziejów mieszkał tu pewien smok, któremu czarodzieje bardzo pomogli, toteż postanowił się odwdzięczyć i zionął ogniem, wytapiając w zalegającym piachu drogę. Na ile to prawda, dość trudno ocenić. Dość, że chodnik był ze szkła i nic, nawet diament, nie było w stanie go zarysować (a wielu próbowało już podprowadzić nieco tego bezcennego surowca, w tajemnicy mogę przyznać, że na piątym roku studiów też postanowiłam nieco wspomóc stypendium dodatkowym zarobkiem, ale niestety nic z tego nie wyszło).
Dobudowana obok droga, choć jak na blizborskie standardy bardzo dobra i piękna, w porównaniu z chodnikiem w ogóle nie zachwycała, chociaż magowie popisali się swoim kunsztem i całość wyłożyli granitem, później złączyli go w jedną płytę, zabezpieczyli zaklęciami i wymalowali w skale niezmywalne sceny z największych wydarzeń w dziejach magii. Mimo to, deptak z tymi dziwnymi, półprzezroczystymi wzorami i w jakiś sposób nienaruszalną czystością (nigdy nic na nim nie zalegało) robił na mnie znacznie większe wrażenie.
Po dziesięciominutowym spacerze reprezentacyjną drogą dotarłam wreszcie do samej twierdzy. Wiekowe, wybudowane z ogromnych kamiennych bloków mury pięły się wysoko w górę, zwieńczone zarośniętym przez mech i porosty dachem. Kiedyś wydawały mi się szczytem marzeń, miejscem, w którym mogłam doskonalić swoje umiejętności i zostać kim tylko zechcę. Teraz zdawały mi się raczej sądem, w którym zadecydować o moim losie miały moje zeszłoroczne występki oraz nieubłagana decyzja mistrza, by z pewnością wysłać mnie na misję, która w ogóle mi się nie spodoba.
Niechętnie weszłam przez szeroko otwarte, dębowe wrota do holu głównego i, nie czekając, aż ktoś mnie zatrzyma, ruszyłam prosto pod gabinet wielkiego mistrza. Co prawda powinnam się zapowiedzieć, ale nie miałam na to ochoty, a mistrz doskonale wiedział, że miałam w zwyczaju odwiedzać go bez uprzedniej rozmowy w recepcji, nie wspominając nawet, że doskonale wiedział, że może się mnie dzisiaj spodziewać. Stanęłam pod drzwiami i zapukałam, mając nadzieję, że nie doczekam się odpowiedzi.
- Proszę – dobiegło mnie ze środka. To by było na tyle, jeśli chodzi o moje szczęście.
Nacisnęłam klamkę i wsunęłam się do środka.
Po gabinecie wielkiego mistrza Kręgu można się było spodziewać latających modeli układu słonecznego, lewitujących świec, nieustających projekcji najróżniejszych dziwnych istot i pewnie jeszcze kilku klatek z niegrzecznymi uczniami (lub młodymi czarownicami, na przykład mną), ale prawda zdecydowanie nie zadowoliłaby żadnego gościa z wyobraźnią. Co prawda meble były rzeźbione i nawet inkrustowane, ale na tym przepych się kończył. W rogu pokoju stała sofa i stolik do kawy. Po drugiej stronie mistrz upchnął regał, ogromne biurko oraz krzesło. Na ziemi leżał wielki, miękki dywan, na którym zawsze miałam ochotę się zdrzemnąć. I tyle. Żadnych magicznych istot ani nieposłusznych uczniów. Największą ozdobą pomieszczenia był jego rezydent.
Mistrz, chociaż niedawno obchodził trzechsetnie urodziny, nadal wyglądał na co najwyżej pięćdziesięcioletniego, przystojnego mężczyznę. Skutecznie zakonserwował się za pomocą magii i wyglądało na to, że miał szansę dobić pięciuset lat, zanim wreszcie kopnie w kalendarz.
Mistrz był wysokim, szczupłym facetem z ciemnymi, powoli siwiejącymi na skroniach włosami i równie ciemnymi oczami o świdrującym spojrzeniu. Zawsze ubierał się jak na wielkiego mistrza przystało, to znaczy elegancko, czyli w długie szaty godne największych magów stulecia. Teraz siedział za biurkiem i mierzył mnie zagadkowym, niepokojącym wzrokiem. Marszczył przy tym brwi w sposób, który nigdy nie zapowiadał nic dobrego.
- Witaj, Heleno – powiedział, gdy pisnęłam „dzień dobry”. Błagałam go w myślach, żeby się uśmiechnął. Gdyby to zrobił, wiedziałabym, że cokolwiek mnie czeka, nie będzie to kara ani wyrok śmierci. A tak mogłam się spodziewać wszystkiego, co najgorsze; - Usiądź, proszę.
Gdy zajęłam miejsce na niezbyt wygodnym krześle naprzeciw mistrza, z zaskoczeniem zauważyłam, że miał podkrążone oczy i chociaż nadal był przystojny, wyglądał, jak gdyby w przeciągu paru miesięcy postarzał się o kilka lat. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak zmęczonego. A to nie wróżyło niczego dobrego. Mogłam tylko mieć nadzieję, że wezwanie nie miało nic wspólnego z jego stanem zdrowia.
- Pozwól, że nie będę marnował czasu i przejdę od razu do rzeczy – powiedział ponuro. Oho, coraz gorzej… - Ostatnimi czasy zarejestrowaliśmy niebezpieczny wzrost mrocznej energii na północnych rubieżach. Co gorsza, jej aura wydaje się należeć do jednej osoby. Zapewne słyszałaś już pogłoski o silnym czarnoksiężniku?
Skinęłam głową. Nie podobało mi się to. Nawet bardzo. Mimo wszystko jednak wstęp mnie zaciekawił.
- O jak dużej mocy mówimy? – spytałam, zaintrygowana. Skoro sam wielki mistrz zwrócił uwagę na jakiegoś czarnoksiężnika, podejrzany gość musiał być tego naprawdę godzien.
- Dziesięć tysięcy zarów…
Chyba sobie żartuje. Ja sama, uważana za całkiem uzdolnioną i silną wiedźmę, dysponowałam „ledwie” pięcioma tysiącami, jeślibym liczyła również tą niezbędną odrobinę, której nie mogłam się pozbawić, o ile nie chciałam się zabić. Całkowita moc mistrza sięgała około piętnastu tysięcy zarów, tyle, że przepaść pomiędzy nim a jakimikolwiek innymi magami wynosiła koło sześciu tysięcy, co czyniło go jedyną osobą, która mogła sobie poradzić z naszym czarnoksiężnikiem. Tyle, że mistrz nie skończył jeszcze zaznajamiać mnie ze szczegółami.
- … otaczających epicentrum w promieniu dwudziestu wiorst.
Nagle zaschło mi w ustach i zakręciło się w głowie. Jaką mocą musiał dysponować ten mag, skoro w tak szerokim promieniu czuć było takie natężenie energii? Słyszałam, że mistrz w swoich najlepszych dniach, gdy rzucał swoje najpotężniejsze czary, nie dawał się wyczuć z odległości większej niż dziesięć wiorst. Przełknęłam głośno ślinę i spojrzałam magowi w oczy. Zdobyłam się na pytanie, które cisnęło mi się na usta;
- W takim razie, jaką mocą…?
- Nie wiemy. W promieniu pięciu wiorst od epicentrum jego moc przekracza próg mojej energii, a dalej panuje dziwna pustka.
- Czy macie pewność, że to tylko jeden mag, a nie połączona moc kilku osób? Pogłoski lubią zniekształcać takie rzeczy. Może to bracia, albo…
- Niestety nie ma takiej możliwości – odparł mistrz ponuro – odpowiadając na twoje kolejne pytanie, osobiście zaryzykowałem i się tam udałem. Co więcej, spotkałem tego maga i wierz mi, gdyby chciał, mógłby zmieść mnie z powierzchni ziemi skinieniem palca. Jego aura była identyczna z tą otaczającą epicentrum, w którym najwyraźniej mieszka. Nie ma możliwości, by miał bliźniaka. Nawet stojąc z nim twarzą w twarz nie zdołałem określić jego prawdziwej mocy. Zupełnie, jak gdyby rzucił na siebie jakieś zaklęcie maskujące.
- Czy wiedział, kim jesteś, mistrzu?
- Och, oczywiście. Zorientował się, zanim ja uświadomiłem sobie, kim jest on. A nawet wtedy trudno mi było uwierzyć, że tak młody człowiek może być źródłem tak potężnej mocy. W dodatku jeszcze surowej i nie do końca uformowanej.
- Dlaczego w takim razie pozwolił…
- Najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie stanowię dla niego zagrożenia. Szczerze mówiąc, zjedliśmy razem obiad. Wydawał się w ogóle nie zainteresowany Kręgiem. Jego postawa była w niemal pokojowa.
- Więc to przypadkowy czarnoksiężnik, który jakimś cudem włada potężną energią magiczną, ale nie ma zamiaru zrobić z niej żadnego użytku? – spytałam sceptycznie. Tacy jak on zawsze wykorzystywali swoje umiejętności w różnych okrutnych celach. To ich różniło od magów Kręgu. Czarna magia, którą się posługiwali, budziła w nich wszystkie najgorsze instynkty, z czasem czyniąc z nich marionetki zniszczenia. A im silniejszą mocą dysponowali, tym straszliwsze rzeczy robili na końcu. Niszczyli całe wioski i miasta, po czym ich własna moc ich pochłaniała i znikali razem z ludźmi, których zabili. Nie raz zastanawiałam się, dlaczego ktokolwiek był gotów studiować czarną magię zamiast białej, wiedząc, jak skończy. Po latach nauki mistrz raczył w końcu odpowiedzieć na to pytanie, choć nawet teraz nie do końca mogłam zrozumieć czarnoksiężników. Powiedział, że ta moc jest tak pociągająca, że nie mogą się jej oprzeć. Że doskonale wiedzą, jak skończą, ale potrafią kontrolować ją na tyle, by doprowadzić się do końca dopiero po wielu przeżytych wiekach, gdy i tak są już zmęczeni życiem.
Krąg nie wyeliminował wszystkich czarnoksiężników po pierwsze dlatego, że oni również na ogół służyli społeczeństwu, dopóki nie postradali zmysłów (potem tymi oszalałymi zazwyczaj zajmowali się ich znajomi), a po drugie dlatego, że działali z dystansu, na ogół chowając się po odosobnionych miejscach i poświęcając się studiom nad magią, nie szkodząc nikomu. W zasadzie całkiem sporo wiedzy Kręgu pochodziło właśnie od nich.
Tyle, że szczerze wątpiłam, by taki mag zdołał opierać się swojej mocy przez dłużej, niż jeszcze parę lat, a to oznaczało, że trzeba go wyeliminować teraz, póki nie zdążył jeszcze nikogo skrzywdzić.
- Mistrzu – wymamrotałam, gdy uświadomiłam sobie, że nie odpowiedział na moje pytanie – czyżby ci powiedział, co planuje?
- Był zaskakująco otwarty na rozmowę. Wydawał się niemal miłym człowiekiem. Zupełnie innym od większości czarnoksiężników. Zapytałem go o to, nie spodziewając się, że odpowie. A on uśmiechnął się przyjaźnie i odparł, że nie ma zamiaru w żaden sposób atakować Kręgu…
A to ci niespodzianka. Zazwyczaj potężni czarnoksiężnicy próbowali wyeliminować białych magów.
- … a jedyne, na czym mu zależy, to Wymazanie wioski zwanej Święciwody.
Zamarłam. Facet musiał być drastycznie pewny siebie, skoro otwarcie mówił wielkiemu mistrzowi Kręgu, co zamierza. I dlaczego akurat Święciwody?
- Dlaczego chce je zniszczyć?
- Nie zniszczyć. Wymazać.
Poczułam, jak wzdłuż kręgosłupa przebiegły mi lodowate macki strachu. Myślałam, że chwilę temu mistrz użył tego słowa przypadkowo, ale teraz…
- Czym ci ludzie mu zawinili, że chce zrobić im coś takiego? – spytałam cicho.
Wymazanie było jedną z najstraszliwszych klątw, zakazaną nie tylko przez Krąg, ale również przez Radę Czarnoksiężników, która przecież nie oponowała destrukcji, o ile ta nie przekraczała granic wojny z białymi magami. Ofiary tego zaklęcia były skazane na wieczne zapomnienie, zawieszone w innym wymiarze, lecz nadal połowicznie przebywając w naszym świecie. Klątwa przygważdżała ich w miejscu, uniemożliwiając jedzenie, picie a nawet oddychanie. Nie mogli zobaczyć nikogo ani niczego, cierpiąc z głodu i pragnienia, nieskończenie się dusząc, lecz nie mogąc umrzeć. To gorsze niż śmierć i nie może zostać zakończone. Nie znałam straszliwszego zaklęcia. Nawet rzucający klątwę nie mógł go powstrzymać. A cena, jaką za nią płacił…
- Przecież jeśli spróbuje to zrobić, z tą mocą zniszczy pół kraju, po czym sam siebie Wymaże! – zaoponowałam, nie wierząc w to, co usłyszałam – musiałby być skończonym szaleńcem, żeby…
- Każdy czarnoksiężnik jest do pewnego stopnia obłąkany. A ten mag… W jego oczach czaiło się szaleństwo nieporównywalne do niczego innego. On żyje w innym świecie i jest zdolny do wszystkiego, Heleno.
Przełknęłam głośno ślinę.
- Czy jest jakiś sposób, by go powstrzymać? Może zdołamy zapieczętować jego moc? Może…
- Heleno, to nie zadziała – westchnął mistrz ze zmęczeniem – nawet, gdybyśmy go zaskoczyli, zdoła zerwać pieczęcie, zanim skończymy je nakładać. Jest dla nas zbyt potężny. Jedyne, co możemy zrobić, to spróbować zmienić jego zdanie.
- Jak? – obruszyłam się – Pewnie nikt go nie zna, nikt nie jest w stanie przemówić mu do rozumu!
- Myślę, że ty jesteś w stanie to zrobić.
Spojrzałam na niego zszokowana. Słucham…? Ja? Niby jak?
- Dlaczego…?
- Święciwody to twoja rodzinna wioska. Jeśli ktoś może zrozumieć, dlaczego tak je nienawidzi, to tylko ty.
- Oni mogli mu podpaść czymkolwiek! – jęknęłam – boją się i nienawidzą wszystkiego, co związane z magią, tak jak większość północnych chutorów.
- Zawsze miałaś wspaniałe umiejętności w manipulowaniu ludźmi – przypomniał mi mistrz, wyraźnie mając na myśli moje małe akademickie dorabianie na uboczu, to znaczy czas, w którym pałałam głębokim zainteresowaniem pracą w służbie miejskiej i pomagałam w przesłuchaniach podejrzanych – potrafiłaś łagodnie zmusić ich, by się przed tobą otworzyli, a potem naprowadzić ich na lepszą ścieżkę. To musisz być ty.
Przygryzłam wargę. Wiedziałam, że oponowanie nie ma sensu. Mistrz już podjął decyzję. Ale mimo to nie chciałam spotykać się twarzą w twarz z kimś takim.
- Wystarczy jeden mały błąd, a w najlepszym razie skończę jako krwista plama na ścianie!
- Jak już mówiłem, jesteś jedyną osobą, która może to zrobić – powiedział mistrz z ponurą determinacją – to nie jest misja, której wykonania mogłabyś odmówić. W razie nieposłuszeństwa nie tylko zeszłoroczny wyrok zostanie uznany za prawomocny, lecz zostaniesz obciążona dodatkowymi kosztami. Na północ wyruszysz dzisiaj, a gdy raz się tam znajdziesz, nie opuścisz jej, dopóki nie zakończysz z powodzeniem swojej misji.
Wciągnęłam ze świstem powietrze. Mistrz mógł i chciał mnie zmusić do posłuszeństwa. W zeszłym roku uciekłam od kary tylko dzięki zgodzie na nałożenie na mnie pieczęci kontrolującej. Gdybym odmówiła, zapewne w tempie ekspresowym deportowałby mnie na północ i zamknął mi wszystkie drogi ucieczki, bym zagoniona w kozi róg nie miała innego wyjścia, jak zrobić wszystko, by uratować nie tylko pół kraju, lecz również własną skórę. W myślach wysłałam ku mistrzowi kilka soczystych wiązanek, po czym doszłam do wniosku, że udam posłuszeństwo i nawet ruszę na północ, ale zanim przekroczę wznoszone przed magów bariery – po minięciu których utknęłabym na rubieżach na dobre – odbiję na wschód i zniknę na dobre. Miałam już niemal cały, błyskawicznie obmyślony plan, gdy mistrz zniszczył wszystkie moje nadzieje na przeżycie;
- Wyruszamy natychmiast. Odwiedzimy tylko twoją kwaterę, byś mogła się spakować.
- My…? – spytałam z rozpaczą.
- Tak. Odeskortuję cię aż do rubieży.
No i plany na ucieczkę wiły wzięły. Razem z jakąkolwiek nadzieją na przeżycie.





Nie dane mi było pożegnać się z Filoną ani Michejem. Obydwoje najwyraźniej wyszli na spacer, bo ich mieszkanie było zamknięte. Znalazłam więc w szufladzie dawno nie używanego biurka kawałek papieru, pióro i kałamarz, naskrobałam krótki list z wyjaśnieniami, i zostawiłam go pod drzwiami sąsiadów. Mistrz łaskawie został na dole, bym mogła się spakować bez jego irytującej obecności. Ledwie znalazłam się w pokoju, doszłam do wniosku, że właśnie zyskałam ostatnią szansę na ucieczkę. Złapałam sakiewkę pieniędzy, założyłam płaszcz, po cichu otworzyłam okno i przerzuciłam przez niski parapet nogę. Byłam na pierwszym piętrze, niewielkie zaklęcie lewitujące powinno wystarczyć. Przełożyłam drugą nogę i skoczyłam, uwalniając magię. Mój upadek gwałtownie zwolnił i zaczęłam łagodnie opadać na ziemię.
Udało się, pomyślałam z zaskoczeniem. A już myślałam, że mistrz wymyśli jakieś…
Moje stopy nie zdążyły nawet dotknąć podłoża, gdy nagle coś mną szarpnęło i deportowało mnie z powrotem do pokoju. Sapnęłam i aż przysiadłam z zaskoczenia. A to co było?
Drzwi mojego małego mieszkania otworzyły się powoli. Mistrz wszedł do środka z nieco złośliwym uśmieszkiem;
- Mówiłem, żebyś nie próbowała uciekać, Heleno. Czyżbyś już zapomniała, że od zeszłego roku nosisz pieczęć kontrolującą? Czar przestanie działać dopiero za dwa lata, do tamtej pory będzie cię automatycznie deportował z powrotem do miejsca, w którym chcę, żebyś była. I nie, nie dasz rady wykorzystać go, żeby natychmiastowo dostać się do Święciwód. Zaklęcie aktywuje się dopiero, gdy łamiesz moje rozkazy. Nie, nie uda ci się uciec przez „przypadkowe” zostanie porwaną. Wybij to sobie z głowy.
Widać mistrz doskonale mnie znał. Zabezpieczył wszystkie wyjścia, pozostawiając tylko to z tabliczką „samobójcza misja”. Z miną cierpiętnika zakończyłam pakowanie i opuściłam mieszkanie. Razem poszliśmy do stajni, gdzie czekał osiodłany wierzchowiec mistrza oraz mój wierny rumak.
Wkrótce potem opuściliśmy Horgardalsę. Z pełną rezygnacji myślą, że właśnie rozpoczynam samobójczą misję, powlokłam się za mistrzem, mając pełną świadomość, że moje szanse na dożycie starości właśnie spadły do liczb ujemnych.


<< Poprzedni rozdział

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak napisałaś, wykonuję wysiłek napisania komentarza. Nie jest to praca mozolna, bo takie dzieło trzeba wynagrodzić komentarzem. Dziękuję za perfekcję.
    - Pewną dziewczyna od pewnego łańcuszka

    OdpowiedzUsuń