1. Moje marzenia o kominku i ciepłych skarpetach szlag trafia


- Dwadzieścia.
- Trzydzieści.
- Oho, panienka się czuje pewna siebie?
- Podbija pan czy nie?
- Niech ci będzie, złotko. Pas.
Dobrałam parę kart i spojrzałam na siedzącego naprzeciw mnie mężczyznę. Bynajmniej nie wyglądał na takiego, co zrozumiał, że już przegrał.
Potrzebowałam niecałych dwóch minut, by zmazać z jego twarzy ten pewny siebie uśmieszek. Gdy wreszcie zgarnęłam wszystko, co mogłam, nie wytrzymał. Zerwał się na równe nogi, rąbnął pięścią w stół i z twarzą czerwoną ze złości ryknął;
- Ty wiedźmo! Niby jak?!
- Nie jest pan jedynym, który umie chować asy w rękawie – odparłam spokojnie.
- Przechera. Podła oszustka!
Powiedział ten uczciwy.
Przewróciłam oczami i wyciągnęłam rękę, wyczekująco. Facetowi zajęło minutę, by pokonać swoją tępą męską dumę, przyznać, że dał się ograć kobiecie i włożyć w moją cierpliwie wyciągniętą dłoń kilka srebrników. Nadal upewniając mnie, że w przeciągu ostatniej chwili nie stałam się na powrót cnotką, wstał od stołu i, lekko się zataczając, opuścił tawernę. Jak zwykle, na początku byłam „panienką”, lecz gdy coś szło nie po myśli rozmówcy, błyskawicznie przypominano sobie o moim oficjalnym zawodzie, otwarcie wyrażając opinię o magach ogólnie i o podróżnych wiedźmach w szczególności. Pozostali goście tegoż sławetnego przybytku rzucili mi pełne uznania spojrzenia i wrócili do swoich spraw. Każdy z nich na własnej skórze przekonał się już, jak uzdolniona może być taka urocza dziewczyna jak ja, gdy przychodziło co do czego.
Dopiłam gorzkie, mocne piwo – karczmarz nie śmiał stałej, jakże „potężnej” bywalczyni go rozwadniać – wyłamałam palce, zebrałam monety do sakiewki i wstałam od stołu. Zapłaciłam gospodyni, łaskawie rzuciłam parę miedziaków napiwku roznoszącym obiad dziewkom i wyszłam z tawerny. Piękna, złota jesień była nadal ciepła i całą sobą zachęcała, bym jeszcze trochę popracowała, zanim zaszyję się w swoim mieszkaniu na zimę, by zarabiać tylko na tych, którzy osobiście się do mnie pofatygują. Wciągnęłam w płuca pachnące niedawnym deszczem powietrze i ruszyłam do stajni. Mój wierny rumak, całkiem rączy, jeśli udało się przegonić jego wieczne lenistwo, nawet na mnie nie czekał. Chrapał sobie w najlepsze, przywiązany do palika. Chłopiec stajenny obserwował go z mieszanką zachwytu i oburzenia. To drugie wyjaśniło się błyskawicznie, gdy zobaczyłam wystające z pyska ogiera witki słomy, to jest pozostałości kapelusza, zapewne zdartego z głowy chłopaka, gdy ten przywiązywał go do żerdzi. No cóż, mój konik uwielbiał podgryźć to i owo. Odwiązałam go, poklepałam po boku, a gdy niechętnie rozwarł ślepia, wyprowadziłam ze stajni. Rzuciłam nieszczęsnemu chłopaczkowi miedziaka, wsiadłam na Śpiocha i odjechałam.
- No dalej osiołku, ruszaj nogami, bo w życiu przed zmrokiem do Zimowód nie dotrzemy.
Zacmokałam z niezadowoleniem i wbiłam pięty w jego boki. Jak już mówiłam, Śpioch potrafił był rączy, gdy tego chciał. Najczęściej, gdy trzeba było uciekać. Ale porządnym bacikiem też nie pogardził. Westchnęłam niechętnie. W takim tempie prędzej bym doszła na piechotę. Co prawda niespecjalnie mi się spieszyło, ale lubiłam spędzać noce w karczmie, zwłaszcza, jeśli nie musiałam odmrażać sobie tyłka od czującej nadchodzącą zimę ziemi. Rozejrzałam się za jakimś patykiem, którym mogłabym dodać rumakowi wigoru. O, akurat koło wierzby przejeżdżaliśmy!
Złapałam jedną z cieńszych gałązek i jednym krótkim zaklęciem ją odcięłam. Nie zdążyłam nawet popieścić Śpiocha moją nową zdobyczą, a sam energicznie przyspieszył.
Nie zdążył niestety zbytnio popisać się swoimi umiejętnościami, bo ledwie minęliśmy następny zakręt, z zagajnika wyskoczył jakiś wieśniak. Zmierzył mnie bacznym spojrzeniem, rozpogodził się, jakby zobaczył dawno niewidzianą córkę i ruszył ku mnie w tempie jasno dającym znać, że nie bez powodu miał podarte szponami ubrania.
- Panno wiedźmo, panno wiedźmo! – zawołał, dopadając Śpiocha. Z jakiegoś powodu chłopi na ogół bezbłędnie odróżniali magów od zwykłych ludzi. Może pomagały im w tym spodnie, w terenie praktycznie zawsze noszone również przez przedstawicielki płci pięknej, chociaż wiedźmy przecież nie były jedynymi, które nie lubiły podróżować w spódnicach – Tam jakaś potwora łazi! Pozbędzie się jej pani, to na obiad zaproszę!
- A co na obiad? – zaciekawiłam się szczerze. Co prawda dopiero, co skończyłam bardzo późne śniadanie, ale warto przyjąć, kiedy dają. A potworę jak znam życie i tak bym ubiła, na zlecenie jakiegoś innego wieśniaka.
- A nie wiem, żona pewnie gotuje kapustę, wczoraj cały dzień zbierała.
- Może być – zgodziłam się, chociaż po tygodniu wyłącznego życia na tym jakże „wspaniałym” daniu miałam go dosyć. Zlazłam ze Śpiocha, dobyłam przyczepionego do siodła miecza i wyprostowałam dumnie plecy. Trzeba dbać o wizerunek porządnej czarownicy, zwłaszcza, gdy na co dzień wygląda się niezbyt niebezpiecznie – A co to za potwora?
- A pojęcia nie mam, wąpierz jaki albo wilkołak…
No dobra. Standardowe, porządne chłopskie rozeznanie. Wszystko, co miało pazury, było wilkołakiem, a to, co przypinało człowieka, wąpierzem. Sądząc po koszuli pracodawcy, z tych dwóch nie obstawiałabym żadnego, ale na potrzeby odpowiedniego wrażenia, oznajmiłam – coś mi mówi, że to wilkołak. A dopłaci pan parę srebrniczków?
- A ile?
- A tak z trzydzieści.
- A z trzydzieści to mogę dołożyć, ale zamiast obiadu będzie kompot.
No cóż… trzydzieści srebrników starczyłoby na trzy porządne obiady, razem z napitkiem, więc nie narzekałam, tym bardziej, że dostanę darmowy kompot, a kapusty i tak nie potrafiłam teraz żałować.
- To gdzie ta potwora?
- A tam, w krzakach skubaniec siedzi.
- Pan potrzyma mi konika, zaraz wracam.
Ruszyłam w kierunku wskazanej leszczyny, pokręciłam się dokoła, rzuciłam zaklęcie poszukiwawcze i stwierdziłam, że paskuda wycofała się nieco w głąb zagajnika. Westchnęłam, podkasałam rękawy i wlazłam w gąszcz. Przeszłam jakieś dwadzieścia kroków, gdy po prawej usłyszałam basowe warczenie. Odwróciłam się i bez zbędnego myślenia cięłam mieczem. Potwór nie był jednak taki głupi, bo cofnął się, zanim moje ostrze go dosięgło. Na chwilę zamarliśmy i zmierzyliśmy się nieco zaskoczonymi spojrzeniami. Ta cała poczwara to był zwykły pyskacz. Co prawda rozmiar mordy pięknie wyjaśniał nazwę, ale poza całkiem sporymi kłami i pazurami stanowił zagrożenie tylko dla nieuzbrojonych chłopów. Jako wyjątkowo niezdarne stworzenie musiał się czaić, żeby dorwać jakąkolwiek ofiarę. On mnie też raczej nie uznał za godnego przeciwnika. „No jak to tak, to już nawet porządnej wiedźmy przysłać nie mogą, tylko jakąś dziewczynkę?”. Nie miałam zamiaru czekać, aż spróbuje mnie zeżreć.
Złapałam miecz oburącz i z dzikim rechotem rzuciłam się na paskudnika. Ten uskoczył po raz kolejny i spróbował odpowiedzieć kontrą, ale spudłował i jak długi wyciągnął się na ziemi. Niemal głupio mi było go zabijać, ale jakby się chłopi dowiedzieli, że blefowałam…





- A żeby cię wiły porwały, zwyrodnialcu jeden – burknęłam, gdy wróciłam na drogę, a zarówno po moim Śpiochu, jak i wieśniaku, nie było ani śladu.
Kto to widział, wiedźmie konia w biały dzień podprowadzać?! Jeszcze mogę zrozumieć, w nocy, ale w biały dzień?!
Chwilę potupałam nogą, mając głupią nadzieję, że paskuda zaraz wyjdzie z krzaków, ale gdy tak się nie stało, pokręciłam głową z oburzeniem i dalej ruszyłam na piechotę. Ja tu wioskę przed potworami ratuję, krew przelewam w imię dobra, a oni co? Okradają, gdy nie patrzę? Oj, zawitam nie tylko na kompot! Niech no tylko znajdę drania…
Dotarcie do Zimowód zajęło mi godzinę. Sądząc po śladach widocznych w jeszcze wilgotnej po deszczu ziemi, przejeżdżał tą drogą tylko jeden jeździec. Ba! Bezczelnie pogonił mojego rumaka do galopu tylko przez pierwszych pięć minut jazdy, a potem wlókł się noga za nogą stępa. Chociaż z drugiej strony mogła to być zasługa leniwego wierzchowca. Przyspieszyłam kroku. A nuż go dogonię!
Ledwie weszłam do wioski, zobaczyłam znajomą porwaną koszulę i srokaty zad znikające za najbliższą chałupą. Niewiele myśląc, skoczyłam za nimi. W ostatniej chwili zmieniłam jednak zdanie i zamiast od razu popukać złodziejaszka po ramieniu, zaczaiłam się, niespecjalnie pilnując, by mnie nie zobaczył. I tak zdążył już o mnie zapomnieć. Pogwizdywał sobie radośnie i wyraźnie cieszył, że nie tylko udało mu się napuścić na siebie wiedźmę i potworę, ale i gwizdnąć konia.
Wreszcie zatrzymał się przed jedną z nawet bogatszych chałup. Śpiocha wprowadził do szopy obok. Po chwili z niej wyszedł, taszcząc ze sobą siodło i moje juki, i zniknął w drzwiach chaty. Prychnęłam z oburzenia na tak bezczelne traktowanie skradzionego towaru i podeszłam do drzwi. Zanim zdążyłam zapukać, usłyszałam dobiegające z sieni głosy.
- A skąd to masz?
- Znalazłem konia na drodze. Właściciela widać wilki zżarły w nocy, bo było sporo krwi na ziemi, a konik pewnie wrócił, jak już było po wszystkim. No to je wziąłem, bo co, zmarnować się miało?
- Na pewno żadnemu podróżnemu nie ukradłeś? Jeśli jeszcze raz się dowiem, że komuś…
Z zadowoleniem załomotałam do drzwi. W środku zapanowała na chwilę cisza, a potem otworzyła mi wysoka, potężnie zbudowana kobieta, przy której jej mąż wyglądał jak kompletne chuchro.
- Dzień dobry – powiedziałam z uśmiechem – ja po konika przyszłam. Pan się, zdaje, pospieszył i gdy poszłam zatłuc dla niego tamtą potworę, to go zabrał, zapominając, że ja jestem jeszcze w lesie.
Mina kobiety, gdy spojrzała gromem na męża, była nieoceniona. Mężczyzna skulił się w sobie, próbując ukryć zaskoczenie, że go znalazłam. Trzeba było się tak nie wlec, stary capie!
Uśmiechnęłam się z udawanym zachwytem i wypaliłam;
- Och, to moje rzeczy! Widzę, że już pan i konika rozsiodłał. Rozumiem, że w takim razie mogę się czuć zaproszona?
Kobieta zmierzyła mnie bacznym wzrokiem i zapytała;
- A panna wiedźma to z daleka przyjeżdża?
- A z północy do stolicy wracam – przyznałam – tak sobie podróżuję od paru tygodni, zarabiając tu i ówdzie na życie. No i pański zdaje się mąż obiecał mi trzydzieści srebrników i kompot za tamtego pyskacza.
- Panienka wybaczy staremu głupotę, my nie tylko na kompot, ale i na noc zapraszamy! – zdecydowała kobieta, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że w ten sposób wynagrodzi mi pieszą wycieczkę.
Nie śmiałam oponować. Tym bardziej, że w kuchni wcale nie pachniało kapustą, a świetnie zapowiadającym się gulaszem. Ależ mi się trafiło!





Następnego ranka opuściłam Zimowody z sakiewką cięższą o blisko sto srebrników. Przede wszystkim zamiast trzydziestu, za pyskacza dostałam ostatecznie czterdzieści, a potem znalazło się kilku wieśniaków z zepsutymi zębami i innymi bolączkami, a że miejscowy „pan czarownik szacowny” kwalifikacje miał poniżej podstawowych, ucieszył się całkiem szczerze, gdy młoda, pełna energii wiedźma zaproponowała mu pomoc.
Zadowolona z siebie, poklepałam Śpiocha po karku i przeciągnęłam się w siodle. Jeszcze tylko dwa dni i wrócę do stolicy, złożę raport mistrzowi Kręgu Czarodziejów i zaszyję się na zimę w przytulnym mieszkaniu w Dzielnicy Magów. Co prawda nawet do ochłodzenia jeszcze daleko, ale miałam dość włóczenia się po kraju, zwłaszcza po ostatnich paru cięższych walkach. No i trzeba wreszcie zabrać się za studia, bo inaczej znajomi po fachu będą mnie wyśmiewać, że nie znam najnowszych zaklęć, decyzji rady Kręgu i innych takich rzeczy. Poza tym, zapuściłam się nieco za daleko na północ i po wizycie w Święciwodach, jednej z najbardziej uprzedzonych do magii wiosek w kraju, jakoś odechciało mi się kontaktu z wieśniakami aż do wiosny. A może w ogóle zagnieżdżę się w mieszkaniu w stolicy i ostatecznie ustatkuję? Znajdę męża, psa albo kota, sprzedam i tak leniwego Śpiocha…
Pokręciłam głową, śmiejąc się z samej siebie. Dopiero drugi rok spędziłam w terenie, a już zachciało mi się nudnego, miejskiego życia? Nie, nie ma mowy. Wynudzę się w czasie zimy i za parę miesięcy znowu ruszę w trasę. Ale na razie cieszyłam się, że jeszcze tylko dwa dni dzieliły mnie od ciepłego kominka, grubych skarpet i kubka gorącej, czarnej herbaty w jednej ręce, a książki w drugiej. Noce zaczynały być zimne, a tawerny rzadko zapewniały gościom odpowiednią ilość ciepła.
Cały dzień minął mi wyjątkowo nudno. Śpioch leniwie człapał przed siebie, ptaki jeszcze śpiewały, zauważyłam nawet parę motyli. Sucha, polna droga zdawała się ciągnąć w nieskończoność, tym bardziej, że przez cały czas brakowało przejezdnych. Jeden, jedyny raz minął nas jakiś goniec. I tyle.
Wieczorem zatrzymałam się w tawernie, ze smutkiem notując, że do stolicy dotrę dopiero jutro wieczorem. Karczmarz wrednie rozcieńczył mi piwo i dopiero niby od niechcenia przepuszczane między palcami płomyki skłoniły go, by dał mi coś zjadliwego. Nie, żebym zawsze zastraszała zwykłych ludzi. Do takich sztuczek uciekają się Czarnoksiężnicy, żeby ich wiły porwały, ale kto by się nie wściekł, gdy z kuchni dobiega piękny zapach smażonych ziemniaków i świetnie zapowiadającej się pieczeni, a dziewka stawia przed tobą chude, twarde jak kość skrzydełka, którymi pogardziłby nawet wygłodniały kocur?
Gdy w końcu dostałam, czego chciałam, niemal połknęłam cały posiłek i wygodnie rozsiadłam się przy barze, powoli sącząc całkiem niczego sobie sok pomidorowy, tawerna zaczęła się zapełniać stałymi bywalcami. Nie wzbudziłam specjalnego zainteresowania, bo co prawda od razu rozpoznano mnie jako pannę wiedźmę, ale ta wioska była przyzwyczajona do przejezdnych magów, toteż potraktowano mnie niemal jak swoją, od razu wciągając w plotki, czego na północy nie robiono praktycznie nigdy. Tam magowie budzili swoistą mieszankę lęku i nabożnego szacunku. Zapewne po części ze względu na panoszących się tam w znacznie większych ilościach Czarnoksiężników. Z nimi nie powinno się zadzierać, bo te ponure typy wyjątkowo chętnie zabierają się za wysadzanie różnych rzeczy w powietrze, niekoniecznie w towarzystwie światła, ognia czy jakiejkolwiek eksplozji. Czasem taka karczma po prostu znika, a czasem sama z siebie zawala się tuż po tym, jak mag ją opuszcza.
Tak czy inaczej wkrótce otoczyła mnie całkiem spora grupka trzeźwych i nieco mniej przytomnych mężczyzn oraz kobiet, może nie tyle włączających mnie do rozmowy, co nie przejmujących się tym, że mogłabym chcieć samotności albo nie mam ochoty ich słuchać. Niepisane karczemne prawo głosiło, że ci, którzy nie chcą być przez nikogo niepokojeni, siadają w kątach, więc ja, zajmująca miejsce przy barze, sprawiałam wrażenie jak najbardziej otwartej na towarzystwo.
Osobiście nie miałam nic przeciwko plotkom. Większość z nich była zdecydowanie wyolbrzymiona, a reszta nudna, to jest z serii „a wiedziałaś, że najstarsza córka wójta całowała się z jakimś przybłędą pod lipą ostatniej nocy?”. Jednakże, ludzie poza miastem nie mieli w zwyczaju wymyślać niczego bez żadnych podstaw, toteż nawet bardzo przesadzona nowinka mogła coś oznaczać. I tak, pośród kolejnych plot o ciotkach i wujach o entym stopniu pokrewieństwa, usłyszałam jedną, ciekawą, a nawet nieco niepokojącą wzmiankę;
- Hej, Stasinowa, a ty wiedziała, że córki ci się po krzakach ostatnio gziły? Idę lasem, grzyby zbieram, a tu nagle „oooh!”, a zaraz potem „aaah!”. No to zaglądam w leszczynę, co za zwierzę ludzi straszy, a tam twoja córa z mikołajowym chłopakiem siedzi! No wstyd! Nie, nie Stasinowa, teraz nie zaprzeczaj, com widziała, to nie zapomnę! Już ja wiem, że ta twoja Józia to by najchętniej na północ z tym swoim koczownikiem, co by go wiły porwały, łowcą uciekła! A skoro o północy mowa! Złe rzeczy się tam dzieją ostatnio! Dzieci znikają, krowy mleka nie dają, kury jaj nie niosą, psy nawet szczekać się boją, jakby jakie zło wyczuwały. Ponoć jakowyś mag się tam zagnieździł, prawdziwy Czarnoksiężnik! Iskrami z oczu sypie i nawet drzwi otwierać mu się nie chce, tylko przez ściany przełazi i ludzi straszy! Twoją Józię by postraszył i by jej głupie pomysły w mig z głowy wyleciały!
Z zainteresowaniem nadstawiłam uszu. Bynajmniej nie ze względu na Józię. Co prawda wracałam z północy, ale będzie już z półtora miesiąca, jak ją opuściłam. Niespecjalnie mi się spieszyło, więc możliwe, że plotki mnie wyprzedziły. Tym bardziej, że kluczyłam, raz udając się na wschód, raz na zachód, gdzie oczy poniosą. Ludzie brzmieli na całkiem zainteresowanych wzmianką o magu, ale niestety na tym wiedza starej baby się kończyła, bo nie potrafiła odpowiedzieć na żadne pytanie, poza „A przystojny ten czarownik?”.
Rzekomo bardzo przystojny.
Prychnęłam, zawiedziona i ruszyłam do sypialni. Nic więcej ciekawego nie usłyszę, a skoro czarownik miał być przystojny, to pewnie nikt go nawet na oczy nie widział. Od kiedy Czarnoksiężnicy nie są odrażającymi typami? Każdy wieśniak tak o nich myśli. Nie dbają o siebie, na ogół śmierdzą i chodzą w łachmanach, bo ich umysły są tak przeżarte przez mroczną, destrukcyjną magię, że nie zależy im na własnym życiu. A tu nagle słyszę, że „przystojny”. Większej bujdy w życiu nie słyszałam!
No cóż, jak znam życie, o ile plotka miała w sobie ziarnko prawdy, i tak nie ma się czym martwić. Do tej pory Krąg na pewno już się nim zajął. I dobrze. Zdjęłam buty, wzięłam szybką kąpiel i z dwiema parami skarpet na nogach, luksusem możliwym do zakupienia tylko w miastach, wlazłam pod pierzynę. Nad głową utworzyłam niewielką, acz wydajną kulę światła, z niewidzialnej magicznej skrytki wyjęłam książkę i zagłębiłam się w lekturze. Nie ma to jak dobry, śmiechu warty romans na dobranoc.




Stolica Blizbory, niczego sobie miasto zwane oficjalnie Horgardalsą, a potocznie, ze względu na zbyt trudną pełną nazwę, określane mianem Gardy, było pełne najróżniejszych dziwnych rzeczy i ludzi. Ledwie minęłam bramy miejskie, Śpiocha niemal wystraszyła (łatwiej spłoszysz żółwia niż tego konia) kaczka, która przysiadła na łbie pokaźnych rozmiarów psa, biegającego w kółko i próbującego strząsnąć z siebie irytujące ptaszysko. Pies bynajmniej bezpański nie był, bo ciągał za sobą chudego, przypominającego kościotrupa mężczyznę w porwanym garniturze. Z kolei za kaczką – dopiero po chwili zobaczyłam na tej kupie pierza czerwoną wstążkę – ganiała całkiem bogato ubrana mieszczanka. Razem tworzyli tak groteskowy widok, że ledwie powstrzymałam się od parsknięcia śmiechem.
Dzięki takiemu przywitaniu udało mi się zachować dobry humor przez całą podróż do dzielnicy zamieszkanej głównie przez magów. Gdy wreszcie zostawiłam Śpiocha w stajni i stanęłam przed nieco podstarzałą kamienicą, w której mieściła się moja kwatera, odetchnęłam z ulgą. Po blisko trzech miesiącach w siodle nareszcie wróciłam do domu. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka.
Ledwie przekroczyłam próg, rzuciła się na mnie kulka miękkiego, merdającego ogonem futra. Złapałam uroczą suczkę sąsiadki, podrapałam po brzuchu i puściłam.
Filona stała w progu swojego mieszkania, z patelnią w ręce i wpatrywała się we mnie zagadkowym spojrzeniem. O tyle, o ile mnie napotkani przedstawiciele płci męskiej określali mianem „uroczej panienki” lub, w razie gorszego nastroju, „wiedźmą”, o tyle ją z pełnym uwielbienia i szacunku wzrokiem, z nabożną czcią i niezależnie od humoru nazywali „panią czarodziejką”. Długie, kasztanowe włosy zawsze miała rozpuszczone, nigdy jeszcze nie widziałam jej w spodniach, przynajmniej nie w obcisłych, no i zdecydowanie miała czym oddychać. Kiedy przebywałyśmy w tym samym pokoju, nieważne, jak bym się nie starała, i tak wyglądałam jak dziewczynka u boku bardzo kobiecej cioteczki.
- Helenko, jak to miło cię widzieć! – zaszczebiotała Filona. Jej brązowe oczy zalśniły szczerą radością. Uśmiechnęłam się szeroko w odpowiedzi. Po opisie, który przed chwilą przedstawiłam, można by przypuszczać, że nienawidziłam sąsiadki co najmniej połową serca. Nic bardziej mylnego. Miała wspaniałą suczkę i sama była ukochaną cioteczką. Chociaż dobijała już sześćdziesiątki, jak na czarownicę przystało, wyglądała na co najwyżej trzydziestkę i cały czas musiała się opędzać od adoratorów. Niezmiennie cieszyła się, gdy wracałam do domu i witała mnie w progu, nawet, jeśli po wyprawie w góry próbowałam się zakraść do mieszkania w środku nocy – tak coś czułam, że niedługo się tu zjawisz. Zwłaszcza po tym, jak dostałam od mistrza list do ciebie. Idź, rozpakuj się i wróć zaraz, mam tutaj wielki talerz czekoladowych ciasteczek!
Przytuliłyśmy się na „dzień dobry”, a potem pognałam na górę. Moje mieszkanie nie było wielkie, ale za to przytulne. Składało się z bardzo krótkiego korytarzyka, malutkiej kuchni i łazienki, saloniku z biblioteczką i sypialni. W przedpokoju zdjęłam buty, by zamienić je na czekające w szafce puchowe kapcie, rzuciłam torby na łóżko w sypialni, szybko zmieniłam ubrania na świeżą koszulę i spódnicę, i zbiegłam po schodach, nie mogąc się doczekać ciasteczek. Filona była wspaniałą kucharką, która w dodatku uwielbiała eksperymentować. Bardzo chętnie pomagałam jej z nowymi „wynalazkami”, bo zawsze były tego warte.
Grzecznie zapukałam do i tak otwartych na oścież drzwi jej mieszkania, a gdy z kuchni dobiegło wesołe „chodź tu, chodź!”, weszłam do środka. Filona, jako stała bywalczyni, miała nieco bardziej przestronne lokum, a jej kuchnia, z racji zainteresowań, była większa od mojego saloniku. Sama kobieta stała przy garach i mieszała coś w kociołku. Moje nozdrza wypełnił cudowny zapach cynamonu, duszonych jabłek i wanilii. Na stole przede mną leżał ogromny talerz z kupką artystycznie ułożonych i ozdobionych, czekoladowych ciasteczek.
- Siadaj, Helenko i jedz, a gdy skończysz, to opowiesz mi o swoich przygodach – poleciła Filona. Chętnie opadłam na krzesło i chwyciłam pierwsze ciasteczko. „Cioteczka” obdarzyła mnie zadowolonym uśmiechem;
- Nalej sobie mleka, kochanie. Dzbanek stoi na parapecie, a szklanki wiesz gdzie znaleźć.
Zerwałam się, zgarnęłam z szafki ogromny kubek i podeszłam do okna. Jako, że było otwarte – zapewne, żeby „przez przypadek” zwabić okoliczne dzieciaki i „skoro już tu przyszły” poczęstować je ciasteczkami – mocny, słodki zapach pichconej przez Filonę potrawy uderzył we mnie z podwójną mocą.
- So fofujes? – nie wytrzymałam, z pełnymi ustami nalewając sobie świeżego mleka.
- Skarbie, nie mówi się z pełnymi ustami – upomniała mnie Filona, grożąc mi palcem, ale jej owalną twarz już rozjaśniał uśmiech.
Przełknęłam, popiłam, wróciłam do stołu i zanim wgryzłam się w kolejne ciasteczko, zapytałam ponownie;
- Co gotujesz, ciociu?
Odkąd przyjechałam do Gardy z północy i zamieszkałam tutaj, Filona została moją samozwańczą opiekunką. Przez całe trzynaście lat traktowała mnie jak ulubioną siostrzenicę, aż dwa lata temu ukończyłam Akademię Magiczną i rozpoczęłam podróżny tryb życia. Od tamtej pory awansowałam na „koleżankę po fachu”, ale często nadal nazywałam ją ciocią.
- Eliksir na czyraki – odparła. Pochyliła się nad kociołkiem, zaciągnęła powietrzem i zmarszczyła nos – chyba przesadziłam z waniliowym aromatem. Wiesz, Mia bardzo nie lubi samego dekoktu, więc zawsze ją oszukuję zapachem. Swoją drogą, Michej mówił, że po zajęciach w Akademii zabierze ją na grzyby, więc pewnie nie wrócą aż do jutra.
Skrzywiłam się pod nosem. Córka Filony, chociaż już piętnastoletnia, czasami zachowywała się jak okropne, uparte dziecko. Nie pomagał fakt, że ojciec traktował ją jak małą księżniczkę, a matka jak pluszowego misia. Sprawę utrudniało dodatkowo to, że chociaż Filona świetnie trzymała figurę, Mia wdała się w Micheja i obydwoje z racji doskonałej jakości posiłków faktycznie wyglądali jak misie, przez co dziewczyna wpadła w kompleksy i zdziecinniała jeszcze bardziej.
- Jak wam się wiedzie? – zapytałam, wgryzając się w ente ciasteczko i mając nadzieję, że nie przytyję za bardzo w czasie zimy, zwyczajowo jedząc z sąsiadami.
- A dobrze. Michej wydał nową książkę i wygląda na to, że czytelnicy bardzo ją polubili, Mii udało się zrzucić parę kilo, a ja zyskałam uznanie Kręgu dzięki mojemu nowemu przepisowi na dekokt na kaca.
- Och?
- Wygląda na to, że stali klienci zdążyli się uodpornić na stary, więc musiałam wymyślić nowy. Rzekomo wyszedł tak mocny, że kac ich opuszcza na cały miesiąc, zanim znowu go dostaną. Ale widzę, że już się najadłaś, czas, żebyś co nieco poopowiadała!
Faktycznie, sprzątnęłam ponad połowę ciasteczek i chociaż miałam wielką ochotę, nie zostało już miejsca na ani jedno więcej. Westchnęłam z żalem i streściłam jej swoje przygody.
Tam upolowałam pyskacza, gdzie indziej nauczyłam moresu wilkołaka typu A, gdzie indziej typu B (który po przemianie w zwierzę nie potrafił się kontrolować), jeszcze gdzie indziej ubiłam jakąś wiłę, strzygę albo odnalazłam porwane przez dziwożony dzieci. Filona przysłuchiwała mi się uważnie. Nigdy nie zajmowała się polowaniem na potwory, w zupełności zadowalając się ważeniem eliksirów. Ja z jakiegoś powodu lubiłam magię bojową i możliwość wyładowania złości w terenie, więc nie wybrałam życia w mieście, chociaż nieraz tego żałowałam. Chociaż pochodziłam ze wsi, bardzo szybko polubiłam miejskie wygody.
Filona słuchała, jednocześnie pilnując swojego garnca z dekoktem. W końcu z zadowoloną miną zdjęła go z ognia, postawiła na szerokim parapecie i spojrzała na mnie uważnie.
- No i gdy wracałam, usłyszałam plotkę o jakimś czarnoksiężniku na północy – zakończyłam – ale jakoś nie chce mi się w nią wierzyć, bo ponoć przystojny z niego chłop, a kto to widział, żeby te paskudy wyglądały lepiej, niż szaleni naukowcy bez środków na zakup nowych ubrań?
- Powiem ci szczerze, że mi też coś obiło się o uszy – odparła Filona poważnie – Krąg trzyma prawdziwe informacje na krótkiej smyczy, ale plotki, jakoby potężny mag się tam kręcił, są nie do zatrzymania. Zaczynam się zastanawiać, czemu go jeszcze nie zatrzymali. To trochę podejrzane, nie sądzisz?
- Pewnie już się za to zabrali – zbyłam ją machnięciem ręki.
- No właśnie nie! Rozmawiałam wczoraj z mistrzem. Mówił, że już to sprawdził i na razie nie pozostaje im nic innego, jak czekać.
- Żartujesz – zamrugałam oczami z zaskoczeniem. Od kiedy to mistrz twierdził, że trzeba „czekać” w kwestii jakiegokolwiek silnego i potencjalnie niebezpiecznego czarnoksiężnika?
- No tak mówił, słowo daję! A Michej wspominał, że Krąg wycofał się z północy i tylko bariery stawia, co by odciąć jej energetyczne połączenia z resztą Blizbory.
- Dziwne – mruknęłam, ale doszłam do wniosku, że nie czas teraz zastanawiać się nad nieprzyjemnymi rzeczami. Wreszcie wróciłam do domu i miałam zamiar spędzić tu następnych parę miesięcy. Wstałam, otrzepałam spódnicę z okruszków i uśmiechnęłam się do Filony – tak czy inaczej, ciociu, dziękuję za ciasteczka. Zobaczymy się ju…
- Hola, Helenko! Poczekaj! Mówiłam ci przecież, że mistrz kazał zostawić dla ciebie list.
Podeszła do kredensu, otworzyła jedną z jego przepastnych szuflad i wyjęła z niej zapieczętowaną kopertę, z oficjalnym herbem Wielkiego Mistrza Kręgu Magów odbitym w czerwonym wosku.
Razem z nim naszły mnie złe przeczucia, ale nadal rozpaczliwie trzymając się nadziei, że to tylko kolejne przypomnienie, że nadal pamiętają o moim małym występku sprzed roku, wzięłam list, pięknie podziękowałam i wróciłam do siebie.
Z niechęcia złamałam pieczęć, wyciągnęłam oficjalny dokument i zagłębiłam się w lekturze. Dostałam wezwanie na spotkanie z mistrzem. Miałam nieprzyjemne wrażenie, że – cokolwiek było jego przyczyną – wizyta w ogóle mi się nie spodoba.
Wyglądało na to, że zamiast przesiedzieć resztę jesieni w domu, będę musiała odmrozić sobie pewne części ciała na misji, która nie miała najmniejszych szans przypaść mi do gustu.
Nawet nie wyobrażałam sobie, jak bardzo miała mi się ona nie spodobać.



2 komentarze:

  1. Boskie. : D
    Nie mogąc doczekać się kolejnego rozdziału "Nox i Verbenn" pogrzebałam trochę w Waszych blogach (czyt. gorączkowo szukałam czegokolwiek, co zadowoliłoby mój gust) i znalazłam to opowiadanie.
    I wiesz co? Teraz znowu z niecierpliwością będę czekała na ciąg dalszy. Jak mogłaś? XD

    Ou, życzę Ci powodzenia w pisaniu i napływu weny. \(^.^)/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziekuje :D
      Niestety na kolejne rozdzialy poczekasz jeszcze ze 2 miesiace, ale moge powiedziec, ze Noxa i Verbenn zmieniamy od podstaw i poprawiamy (czyt. remont pelna para), a dwa kolejne rozdzialy mam juz ukonczone :)
      nie liczac tego tego - bo tutaj mam pelen rozdzial 3 i czesc 4, ale drugiego brak...

      Usuń