6. Poznaję nazbyt przyjaznego jaszczura, a potem coś się psuje.

<< Rozdział 5

Sypialnia Kanimira zupełnie różniła się od moich oczekiwań. Spodziewałam się typowo czarnomagicznego pokoju, z mrocznymi grymuarami i symbolami czarnoksięstwa, w dodatku niemal zupełnie pozbawionego światła, dusznego i brudnego. Tak nieuporządkowanego, że do środka można by wejść tylko lewitując. Tymczasem znaleźliśmy się w zaskakująco przytulnym, magicznie oświetlonym pomieszczeniu z niewielką półką na książki zawieszoną nad dość wąskim łóżkiem i sporym biurkiem zajmującym chyba połowę całej sypialni. Wszystko było poukładane jak w wojsku. Kilka piór leżało w równiutkim rządku tuż obok czyściutkiego, choć z pewnością nie raz używanego kałamarza. Każda pokojówka chciałaby umieć ścielić łóżko tak, jak zrobił to Kanimir. Gdyby nie leżące na biurku przybory, mogłabym uznać, że w pokoju nikt nie mieszkał.
Zerknęłam na czarownika z powątpiewaniem.
 – Tak? – spytał na widok mojej podejrzliwej miny.
 – To jest twoja sypialnia?
 – Tak – odparł z konsternacją.
 – To niemożliwe – burknęłam. Jego pokój nie miał z samym Kanimirem nic wspólnego. Czarnoksiężnik nosił może i nie zniszczone, ale zdecydowanie znoszone ubrania. Jego apaszka i pas były postrzępione, że nawet nie wspomnę zapomnianej, nadal zakrwawionej rany na przedramieniu i byle jak podwiniętych rękawów. No i czarownik wytarł swój sztylet o płaszcz. Jaki pedant by tak zrobił?
 – Nie rozumiem – mruknął Kanimir –dlaczego niemożliwe?
 – To nie może być twoja sypialnia – uparłam się.
 – Ale jest – uśmiechnął się z zakłopotaniem.
 – Po czarnoksiężniku spodziewałabym się mroku i brudu, a nie takiego porządku – burknęłam – zresztą spójrz na całą wieżę. Wszystko wygląda jak powinno, z wyjątkiem twojej sypialni!
Wzruszył ramionami.
 – Nie lubię tego pokoju. Odwiedzam go może raz na miesiąc, nawet tu nie sypiam. Wolę biblioteczną sofę.
 – Nie lubisz własnej sypialni? – spytałam z zainteresowaniem. To ciekawa informacja, może z czasem uda mi się coś z nią zrobić.
 – Nie cierpię – westchnął Kanimir – dlatego trzymam ją w takim porządku. Dzięki temu wydaje się, że nie mam z nią nic wspólnego.
 – Od skrajności do skrajności – westchnęłam. Gdyby pokój był pełen dziwnych przedmiotów i innych dziwactw, łatwo byłoby mi wyciągnąć na jego temat jakieś wnioski, ale przy takim porządku w głowie miałam pustkę.
Przyjrzałam się Kanimirowi uważnie. Wyglądało na to, że już zupełnie się uspokoił.
 – Mógłbyś pokazać mi piwnice? – spytałam z zainteresowaniem. Nigdy nie miałam do czynienia z czarną magią w stopniu większym, niż najbardziej podstawowym, czyli takim, z jakim zaznajomiono mnie w akademii. Skoro i tak nie miałam gdzie uciec, a powinnam poznać Kanimira jak najlepiej, doszłam do wniosku, że przy okazji zobaczę, nad czym pracują wiecznie zajęci czarownicy.
Czarnoksiężnik pokręcił głową;
 – Nie dzisiaj. Później.
 – Ale pokażesz? – upewniłam się.
Skinął głową.
 – A co z okolicą? Może oprowadzisz mnie po lesie?
 – Chętnie. W pobliżu mamy smocze leże, chciałabyś rzucić okiem?
 – Na prawdziwego, żywego smoka? Dziękuję, chcę żyć.
Kanimir parsknął z rozbawieniem;
 – A kto powiedział, że od razu miałabyś zginąć?
 – Smoki to wredne, podstępne kreatury – próbowałam się bronić – do tego wystarczy, że cokolwiek im się we mnie nie spodoba, a sprowadzą mnie do stanu gazowego.
 – Wątpię – stwierdził Kanimir z uśmiechem – ten tutaj jest całkiem miły.
 – Nie idę do żadnego…  – zaczęłam, ale czarnoksiężnik już wypchnął mnie z pokoju i pociągnął za sobą. Dorosły facet, a zachowuje się jak dzieciak, tyle tylko, że ma wystarczająco siły, by zaciągnąć mnie gdzie tylko mu się zechce.
Nic sobie nie robił z moich słabych prób oporu i wkrótce znaleźliśmy się już na zewnątrz, ja zawzięcie próbując uwolnić nadgarstek, on ciągnąc mnie w las. Zabrał mnie w stronę przeciwną do tej, z której przyszliśmy. Widać tym razem chciał się przejść, bo zamiast przyzywać dziwne powietrzne poduszki, maszerował raźnym krokiem, nucił pod nosem melodię, w której rozpoznałam dość sprośną i krwawą piosenkę uwielbianą przez pewnego znajomego barda, i pilnował, żebym się nie wywróciła na dużych głazach, na które musieliśmy się wspinać. Wchodziliśmy coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie znaleźliśmy się w prawdziwych górach. Wąska ścieżyna doprowadziła nas do osmalonego gołoborza, na którego szczycie zobaczyłam coś, co wyglądało jak ogromna jama.
 – To już tu? – spytałam z zaskoczeniem.
 – Yhym.
 – Mieszkacie wiorstę od ziejącego ogniem, krwiożerczego jaszczura?
 – Tak – odparł, nie rozumiejąc. – Ludzie ze Święciwód i tak nie zapuszczają się w te strony, więc nikt go nie niepokoi. Tylko postaraj się być uprzejma, smoki nie lubią gburów. A mają bardzo dobry słuch.
Posłusznie zamknęłam buzię i pozwoliłam Kanimirowi zaciągnąć mnie w pobliże jamy. Mimowolnie poddałam się ciekawości. Może przy okazji się dowiem, skąd czarnoksiężnicy mają tyle smoczych produktów po tak niskiej cenie?
 – I tak miałem tu przyjść – mruknął, jakby do siebie, czarownik, a potem stanął nad samym wejściem do jaskini i zawołał –Błysku, jesteś tam?!
Coś huknęło, ziewnęło, warknęło i bardzo rozeźlonym głosem zapytało;
 – A kto nie daje spać staremu smokowi? Niech no cię dorwę, marny człowieczku, a pożałujesz, że się urodziłeś…
W tej chwili byłam jak najbardziej gotowa uciekać, ale Kanimir nadal uparcie trzymał mnie za rękę. Usłyszałam zbliżający się chrzęst ogromnego cielska i zgrzyt ostrych jak brzytwa pazurów na kamieniach, a potem z mroku wyłonił się ogromny, najeżony szpikulcami łeb o bardzo wkurzonym wyrazie pyska. Z nozdrzy bestii buchnęły dwa czarne kłęby dymu, a potem smoczysko skupiło wzrok na czarowniku, kichnęło i zupełnie odmiennym, wesołym głosem zawołało;
 – Kanimir, a ciebie jakie licho dziś przywiało?! Chodź no tu, maluchu, już dawno cię nie widziałem. Zapomniałeś o mnie, czy ten stary cap znowu cię zatrzymał? No?
Ku mojemu przerażeniu, bestia energicznie opuściła jamę, zgarnęła łapą czarownika i… przygarnęła go do piersi jak pluszowego misia. Kanimir zaśmiał się i po chwili odsunął od nadopiekuńczego gada;
 – Wybacz, że cię obudziłem, ale przyprowadziłem nowo poznaną koleżankę po fachu.
 – W dodatku koleżankę posługującą się białą magią – wymruczał smok, przysuwając do mnie łeb rozmiarów mojej sypialni w Gardzie i mierząc mnie badawczym wzrokiem jarzącego się, pomarańczowego oka.
 – Mówiła, że nigdy nie spotkała smoka, a jej wizja waszego charakteru nieco mnie rozbawiła, więc doszedłem do wniosku, że was sobie przedstawię – kontynuował Kanimir z nieco złośliwym uśmieszkiem.
 – Och, a jakże wyglądała ta wizja? – spytał gad.
 – Jak to szło? – zamyślił się czarownik. Rzuciłam się na niego, żeby go przymknąć, ale on tylko przytrzymał mnie z dala od siebie i ze śmiechem zawołał. – Już pamiętam! „Smoki to wredne, podstępne kreatury!”
 – No, trochę racji w tym ma – przyznał jaszczur – ale ja osobiście uznaję się za dobrze wychowanego jegomościa i dziewice jadam tylko w święta.
Mimowolnie pisnęłam i schowałam się za czarownika, który aż trząsł się ze śmiechu.
 – Hela, poznaj Błyska. Błysk, oto Helena – wychrypiał w końcu, ale ciągle jeszcze chichotał pod nosem.
 – M – miło mi – bąknęłam.
Smoczysko przyjrzało mi się uważnie, a potem powiedziało;
 – Skoro uważasz nas za tak okropne stwory, to pewnie w życiu nie widziałaś prawdziwego smoka na oczy, co?
 – N – nie.
 – No to patrz i podziwiaj – powiedział, z dumą rozłożył skrzydła, podniósł łeb, ryknął i zionął ogniem. Faktycznie było co podziwiać. Ciemnoszare na grzbiecie, fasetowane łuski na brzuchu przechodziły w głęboki, ognisty pomarańcz. Liczne na łbie i biegnące trzema rzędami wzdłuż kręgosłupa kolce nadawały mu wyglądu bestii, z którą z pewnością nie chciałabym się zmierzyć. Kły rozmiarów moich dłoni mogłyby rozszarpać znacznie więcej, niż oniemiałą z zachwytu i strachu, młodą wiedźmę, a ogromne skrzydła rzuciły cień na niemal całe gołoborze, w czym z pewnością pomogło im wiszące już dość nisko nad horyzontem słońce. W jego ciepłym blasku Błysk wydawał się jeszcze piękniejszy, niż zapewne był w rzeczywistości.
 – I co? – spytał smok niecierpliwie. – Robi wrażenie?
 – Oj, robi – przyznałam.
Bestia kłapnęła szczękami z zadowoleniem, przeciągnęła się jak kot, od pyska do czubka ogona, a potem rozłożyła się obok nas. Kanimir natychmiast siadł na łapie gada, opierając się o jego ramię jakby siedział na sofie. Doszłam do wniosku, że ja nie będę okazywać aż takiego dozy zaufania do nieznanego smoka, więc przycupnęłam na kamieniu.
 – Powiedz mi, mały, co ostatnio porabiałeś – powiedział Błysk – a potem polecimy podręczyć naiwnych wieśniaków. Już dawno nie jadłem dobrej krowy, a przy okazji zadbamy o twój wizerunek okrutnego czarnoksiężnika.
Myślałam, że Kanimir zaśmieje się z żartu i odmówi, ale on odparł z zadowolonym uśmiechem;
 – Chętnie. Już dawno nie zniszczyłem żadnego domu.
 – Żartujesz sobie? – spytałam zszokowana.
Jego spojrzenie jasno mówiło, że nie żartował.
 – Przecież to okrutne, niszczyć czyjś dom dla zabawy! – nie wytrzymałam. Dla pewności odsunęłam się nieco od smoka.
 – A wiesz, jak dobra jest to zabawa? – spytał Błysk z rozbawieniem.
 – Ci ludzie niczym…
 – Nie okłamuj się – prychnął Kanimir – gdyby tylko mogli, twoi ukochani wieśniacy nabiliby nas wszystkich na pale i spalili żywcem. A my nie zamierzamy nikogo palić. No, chyba że ktoś będzie na tyle głupi, żeby zostać w środku, gdy Błysk zacznie ziać ogniem.
 – To wcale was nie usprawiedliwia!  – wrzasnęłam. Jak ja miałam go przekonać, żeby tego nie robił? Może i nie chciałam mieć ze Święciwodami nic wspólnego, ale to nie zmieniało faktu, że nie popierałam bezsensownego rozlewu krwi. Doszłam do wniosku, że tak nigdzie nie zajdę.  Dla uspokojenia wzięłam głębszy wdech, przymknęłam oczy i powiedziałam;
 – Moje rzeczy są w karczmie. Jeśli teraz napadniecie na wieś, to pozbawicie mnie wielu wartościowych zwojów. Nawet, jeśli Błysk nie podpali tawerny, zrobią to wieśniacy, bo pomyślą, że to ja was nasłałam. Poza tym, jeśli tylko będziesz siedzieć na grzbiecie smoka i razem z nim miotać ogniem, mało kto cię zauważy. Poza tym ogień skierowany w dół jest słabo widoczny. O wiele bardziej widowiskowo będzie, jeśli zadziałacie według mojego planu. A przy okazji nikomu nic się nie stanie.
Kanimir i Błysk utkwili we mnie pełne zainteresowania spojrzenia.
 – Mów dalej.
Zawahałam się. Miałam szansę przekonać ich do swoich racji i nie chciałam jej zaprzepaścić. Improwizacja mogła być ryzykowna, ale nie miałam innego wyjścia, jak wymyślić cokolwiek, co by ich zadowoliło. Wystarczająco przerażającego i niszczycielskiego. Czarnoksiężnik i smok wpatrywali się we mnie nieruchomo, nie okazując najmniejszych oznak zniecierpliwienia. Dałam więc sobie kilka oddechów na znalezienie rozwiązania i wreszcie wypaliłam;
 – Musicie być bardzo widowiskowi, to jest najważniejsze. Wedle plotek Kanimir przenika przez ściany i straszy ludzi, a z oczu biją mu prawdziwe pioruny. Nie uważacie, że dobrze byłoby pogłębić te plotki? Powinieneś się zakraść do wioski, nawiedzić parę chałup, doprowadzić kilka dzieciaków do płaczu, a ich matki do histerii, strzelić paroma piorunami, rozpalić na drodze               kilka efektownych ogni i przegonić główną drogą parę cienistych ogarów.
 – Jeśli tylko przebiegną, to nie zrobią zbyt wielkiego wrażenia – burknął czarnoksiężnik z niezadowoleniem.
 – No to niech ugryzą parę osób, ale zabijanie nie jest konieczne – upierałam się.
 – Niech będzie – zgodził się Błysk – ale nie widzę w tym roli dla siebie.
 – Ty polecisz na łąki – powiedziałam. Był środek jesieni, więc wieśniacy powinni już mieć wystarczająco dużo siana, żeby ich trzoda nie padła z głodu w zimie. – Możesz porwać krowę czy dwie. I ziać ogniem.
 – Podpalić pastwiska? – zaciekawił się Błysk.
 – Nie wszystkie, ale trochę możesz. Najwięcej ognia posyłaj w powietrze, niech wieśniacy wiedzą, że w pobliżu grasuje smok.
 – To głupie – obruszył się jaszczur – ziałabyś ogniem bez potrzeby? To czyste marnotrawstwo.
 – Nieprawda – zaprzeczyłam – Chcecie polecieć i pokazać wieśniakom, gdzie ich miejsce, czy sprawić, żeby was znienawidzili jeszcze bardziej? Jeśli stracą więcej, niż parę krów i brawurę, to nie będą mieli głowy, żeby się was bać. Najpierw pochowają zmarłych, a gdy skończą żałobę, będą szukać zemsty.
 – A co oni mogą nam zrobić?
 – Nic groźnego – odparłam – ale mogą wam utrudnić życie. Przyznaj, Błysku, chciałbyś, żeby regularnie przerywano ci drzemkę? A ty, Kanimirze? Mistrz narzekałby jeszcze bardziej, że ściągasz na Wieżę kłopoty.
Ku mojej ogromnej uldze, zarówno czarownik jak i smok ze zmieszanym wyrazem twarzy (bądź pyska) przyznali mi rację.
 – No, to ustalone – stwierdziłam. Pewnie i tak ostatecznie będę się musiała wynieść, ale przynajmniej Święciwody doświadczą jedynie dręczenia, jakie sama bym na nie z chęcią sprowadziła, zamiast ofiar śmiertelnych. No i mój raport będzie wyglądał lepiej.


Miałam cichą nadzieję, że opowieść Kanimira o tym, co ostatnio robił, którą czarownik miał uraczyć smoka przed ich „małą” eskapadą, okaże się przydatna w mojej misji, ale zupełnie się zawiodłam. Całość została streszczona do jednego zdania (mistrz upierał się, żebym Wymazał Święciwody, a ja nie miałem ochoty siedzieć w Wieży i prowadzić badań, więc wylądowałem jako strażnik pod lasem), do tego wypowiedziana tak znudzonym głosem, że wyraźnie nie zrobiła na żadnym z moich znajomych wrażenia. Nie do końca wiedziałam, jak mogłabym określić ich relację. Miałam niejaką ochotę nazwać Błyska przyjacielem Kanimira, ale czy czarnoksiężnik tej klasy mógł mieć jakichkolwiek przyjaciół? Czy w ogóle był do tego zdolny? Poza tym, zachowaniem przypominali mi raczej stosunek ojciec –syn, przy czym czarownik był „rozkosznym” bachorkiem, a jaszczur wyrozumiałym, kochanym ojczulkiem.
Smok rozmawiał z nim jak z małym dzieckiem. No, może troszkę większym, niż małym, ale jednak dzieckiem. Przytulał go, nazywał maluchem i proponował mu zabawę (której nikt przy zdrowych zmysłach by tak nie nazwał). Zdołałam wywnioskować, że „starym capem”, jak go Błysk określał, był mistrz Wieży, bo gdy Kanimir wspominał jego tytuł, smok odpowiadał właśnie takim epitetem. Mimowolnie zaczęłam się wiercić ze zniecierpliwienia. Nie wiedziałam, czy mogłam po prostu uciec, czy powinnam tu jednak z nimi siedzieć. Gdy wreszcie postanowiłam, że nie chcę mieć z tym wszystkim nic wspólnego i wstałam, Kanimir oznajmił;
 – Prawie bym zapomniał! Potrzebuję nowych składników!
 – Czego tym razem? – spytał ze znudzeniem Błysk.
 – Z dwadzieścia kłów i pół puda łusek.
 – Mogę ci dać i trzydzieści kłów. Krowy i dziewice zrobiły się ostatnio strasznie twarde, łatwo zgubić ząb czy dwa– mówiąc „dziewice”, zerknął na mnie z wyraźnym rozbawieniem. Zadarłam brodę, jasno dając znać, że więcej nie dam się na takie żarty nabrać. – Chodźcie.
Ku mojemu przerażeniu smok i czarownik stanęli pod wejściem do groty, wyraźnie czekając, aż na nich dołączę. Miałam wejść do jamy gadziny? Normalnie pewnie bym uciekła, ale skoro i tak byłam na samobójczej misji, pozwoliłam ciekawości zwyciężyć i ruszyłam za Kanimirem. W końcu miałam szansę dowiedzieć się, skąd czarownicy biorą tyle smoczych produktów po tak niskich cenach!
Utworzyłam w dłoniach niewielki płomień. Wolałam widzieć, gdzie idę.
Ruszyliśmy szerokim tunelem, dość łagodnie opadającym w dół i nieustannie skręcającym lekko w prawo. Gdy wyjście zupełnie znikło za ścianą, tunel rozszerzył się jeszcze bardziej i zrobił się bardziej stromy, by dwadzieścia łokci dalej przekształcić się w ogromną grotę, po sklepienie wypełnioną górą złota i szlachetnych kamieni. Wiedziałam, że smoki uwielbiały zbierać kosztowności, ale jeszcze nigdy nie miałam przyjemności zobaczyć ich legendarnych skarbów. Z mimowolnym zachwytem przystanęłam, zwiększyłam płomień i posłałam go ku kupie kosztowności. Błysk zatrzymał się za mną i wymruczał cicho;
 – Napatrz oczy, mała. Jestem najbogatszym smokiem w Blizborze.
Nie miałam porównania, więc wolałam nie zaprzeczać. Poza tym uznałam to za niezbyt mądry pomysł. Zamiast tego, skupiłam się na skarbie. Mimo że wszystko wyglądało z pozoru chaotycznie, widziałam pewien porządek. Po prawej leżały wszelkie elementy zbroi i broni. Złote kolczugi, napierśniki, karwasze, srebrne nagolenniki i miecze, wysadzane rubinami hełmy i pełne szafirów pasy. Jeden taki pas zapewniłby mi dostatnie życie przez co najmniej pół roku. Po drugiej stronie leżały skrzynie i szkatuły, mieniące się w nich brylanty i jadeity. Pośrodku leżało tyle monet, że Błysk mógłby się w nich zanurzyć. Cały skarb piętrzył się na wysokość dziesięciu łokci. Nagle zrozumiałam, dlaczego tylu ludzi próbowało okradać smoki i dlaczego w związku z tym wszędzie w pobliżu gadzich jam było więcej szkieletów, niż na niejednym cmentarzu. Sama miałam nieodpartą ochotę wziąć sobie monetę czy dwie, ale powstrzymały mnie od tego dobrze zapamiętane nauki w Akademii (jeśli kiedykolwiek będziecie mieli wybór: skoczyć w ogień lub spróbować okraść smoka, skaczcie w ogień) i pełen zainteresowania wzrok Kanimira. Czyżby Czarownik chciał zobaczyć, jak zamieniam się w kupkę prochu? Rozsądnie odwróciłam wzrok i zapytałam;
 – To jak z tymi kłami?
Błysk parsknął, przepełzł obok mnie i podszedł do jednej z wielu wnęk, na tyle dużych, że niemal cały w niej zniknął. Kanimir podszedł do mnie i z lekkim rozbawieniem spytał;
 – Nie chcesz sobie wziąć paru monet?
Spojrzałam na niego jak na wariata.
 – Słucham?
 – Błysk jest zajęty, nawet nie zauważy.
 – Przestaniesz mnie podpuszczać?  – jęknęłam  – myślisz, że nie wiem, że smoki dokładnie pamiętają każdego złamanego miedziaka, który kiedykolwiek znalazł się na ich kupie złota?
Czarownikowi zrzedła mina. Przez chwilę milczał, aż wreszcie wymamrotał z zawodem;
 – Byłoby zabawnie...
 – Jak dla kogo  – prychnęłam, a potem nagle do głowy przyszło mi coś, co bardzo mi się nie spodobało  – Czy ty mnie tu zabrałeś po to, żeby się mnie pozbyć?
Kanimir wzruszył ramionami;
 – Tak czy inaczej miałem iść po materiały. Pomyślałem sobie, że ciekawie byłoby zobaczyć, czy dasz Błyskowi powód do gniewu.
 – Czarnoksiężnicy...  – westchnęłam, nie mając pomysłu na żadną inną odpowiedź. Przez chwilę, by jasno dać Kanimirowi do zrozumienia, że jestem zła, milczałam, a potem, zadowolona z mojego długiego na trzy głębokie oddechy focha zapytałam;  – I co, tak po prostu idziecie do smoka i mówicie mu, czego chcecie, a on wam to daje? To Biały Krąg płaci krocie za pojedyncze szpony, a wy je macie hurtem za darmo?
 – Półdarmo  – uśmiechnął się czarownik;  – mamy prostą umowę; Błysk daje nam materiały, a my zapewniamy mu spokój od wieśniaków i innych natrętów, i raz na jakiś czas podrzucamy krowę czy dwie.
 – A nie owce?  – zdziwiłam się. A co z tym osławionym, niezbyt błyskotliwym smokiem spod Kruczego Wzgórza? Przecież alchemik Skiba (a nie szewc, jak twierdzą przeciwnicy magii i nauki) zabił bestię na numer z napchanym siarką baranem, nie krasulą. Zresztą ponoć po tym, jak paskuda opiła się wody z pobliskiej rzeki i wybuchła, przez dwa lata w całej okolicy śmierdziało spalenizną... Chociaż słyszałam, że to wcale nie smok, a wywerna, bo podstęp był zbyt prosty na bestię nieraz inteligentniejszą od człowieka.
Na pytanie odpowiedział mi Błysk, który zdążył już zebrać cały towar i ułożyć go w zgrabną kupkę;
 – A kto normalny opychałby się owcami? Może jeszcze świeżo ostrzyżonymi, ale te z dłuższą sierścią zalegają w zębach i uprzykrzają życie. Poza tym są mniejsze.
 – Co racja, to racja  – zgodziłam się. W sumie miało to sens. Zamiłowanie do owiec postanowiłam zrzucić na barki mniej sprytnych gadzin.




Muszę przyznać; cały czas miałam płonną nadzieję, że smok i czarownik zapomną o swoich planach względem Święciwód. Niestety, obydwaj bardzo energicznie obrócili ją w popiół. Umówili się, że spotkają się na drodze do wioski, po czym Kanimir zaciągnął mnie ze sobą do wieży, bezczelnie wykorzystując mnie jako pomoc w noszeniu towaru. Przynajmniej pozwolił mi zatrzymać po parę kłów i łusek…
Na wszelkie moje próby protestu względem napadu reagował, a może raczej nie reagował, udając, że nie słyszy. Gdy wreszcie nie wytrzymałam i wypaliłam ”ale tam jest mój dobytek!” wzruszył ramionami i powiedział, że przecież nie planują podpalać gospody. Warknęłam ze złością i dla podkreślenia swojego gniewu z całej siły tupnęłam nogą w ziemię. W efekcie zęby aż mi szczęknęły, a Kanimir tylko uśmiechnął się dobrodusznie.
To znaczy na tyle dobrodusznie, na ile może się wyszczerzyć szalony, zamierzający właśnie zniszczyć wioskę czarownik.
Czarnoksiężnicy z Kruczej Wieży przywitali nas raczej obojętnie; mistrz, zgodnie z relacją napotkanego maga, siedział w podziemiach i leczył odmrożone ręce, a pozostali traktowali mnie jak powietrze, podczas gdy Kanimira omijali nieznacznym, ale jednak zauważalnym, łukiem. Jeden z nich przyjął od nas worek kłów i łusek, poprosił, żebym postarała się nie drażnić z mistrzem, bo nikomu to na dobre nie wyjdzie, po czym deportował się, byle dalej od nas.
Kanimir tymczasem pociągnął mnie z powrotem na zewnątrz i wkrótce potem spotkaliśmy się z Błyskiem na drodze do Święciwód. Smok i czarnoksiężnik wyraźnie gotowali się do akcji i moje jęki w ogóle do nich nie docierały. Ruszyli raźnym krokiem, bok w bok, obydwaj zadowoleni z planu na "zabawę". Chcąc czy nie chcąc, powlokłam się za nimi. Wolałam być w pobliżu. Może przynajmniej uda mi się uratować własny dobytek. Gdy zza zakrętu wyłonił się cel naszego pochodu, na niebie świecił już księżyc. Błysk mrugnął porozumiewawczo do Kanimira i skoczył w powietrze. Musiałam przyznać, że wzbijający się do lotu smok robił wrażenie. Zwłaszcza, gdy wiedziało się, po co to robił. Czarownik odwrócił się do mnie. W świetle pełni wyraźnie widziałam jego uśmiech;
 – Chcesz się przyłączyć?  – zapytał.
 – Nie  – burknęłam.  – Ale byłabym wdzięczna, gdybyś pozwolił mi najpierw wejść do wioski i zgarnąć, co moje. Gdy już skończycie się "bawić", wieśniacy i tak będą chcieli przegonić mnie za siedem gór, rzek i lasów.
 – Niech będzie  – odparł.  – Tylko się pospiesz.
Jego oczy pociemniały, a ton głosu stał się dziwnie matowy. Miałam co do tego coraz gorsze przeczucia.
Wzięłam sobie do serca jego radę. Postanowiłam nie marnować czasu na wykłócanie się z wieśniakami o wpuszczenie mnie nocą do wioski i deportowałam się prosto do pokoju w karczmie.


 – Helena do siedmiu strzyg, co ci do łba strzeliło?  – warknął Zamir, gdy już ochłonął po tym, jak dość ryzykownie wylądowałam w sypialni, szczęśliwie całe pół łokcia przed jego nosem. Najwyraźniej nie mógł się doczekać mojego powrotu, bo wyglądało na to, że nie zrobił nic konstruktywnego, a jedynie krążył po pokoju. Tyle dobrego, był gotowy do drogi.
 – Cieszę się, że nie przyszło ci do głowy, żeby nas rozpakowywać  – rzuciłam szybko i zaczęłam zgarniać nieliczne przedmioty, które zdążyłam wyciągnąć z juków.
 – Jakie "nas"?  – prychnął kłobuk, łaskawie rzucając mi szczotkę.  – Mój dobytek ogranicza się do tego, co mam na grzbiecie. A w rzeczach wrednej wiedźmy wolałem nie grzebać.
 – Tym lepiej  – rzuciłam w niego torbą, kopniakiem otworzyłam drzwi i ruszyłam w dół schodów, przeskakując po dwa stopnie. Wybiegłam na dwór, wpadłam do stajni i wyciągnęłam z zaniedbanego boksu Śpiocha. Wierzchowiec raczej nie cieszył się z nocnej pobudki, ale łaskawie pozwolił się osiodłać i zarzucić sobie na grzbiet juki. Zamir przygotował swojego wałacha i obciążył go połową mojego dobytku. Wypadliśmy ze stajni, jak gdyby gonił nas jakiś bies  – co po części było prawdą  – i pognaliśmy przez wieś do najbliższej bramy. Tak się składało, że była to brama położona najdalej od drogi do Kruczej Wieży, ale również szczęśliwie oddalona od łąk i prowadząca prosto na wzgórze, na którym też w końcu się zatrzymaliśmy.
Zsiedliśmy z koni. Podałam Zamirowi wodze i rozłożyłam przed sobą dłonie, kierując kciuki ku sobie.
 – Co robisz? Co się dzieje? Może łaskawie odpowiesz na chociaż jedno moje pytanie?  – spytał kłobuk, teraz już wyraźnie zirytowany.
 – Jeśli się zamkniesz, to zaraz obydwoje zobaczymy i usłyszymy, co się dzieje  – warknęłam.
Powietrze między moimi dłońmi zamigotało i nagle zobaczyliśmy Święciwody z bliska. Czarownik najwyraźniej właśnie w tej chwili postanowił zacząć zabawę, bo nad naszymi głowami rozległy się pierwsze grzmoty. Przywołana wizja wszystko rozjaśniała, więc zobaczyliśmy wyraźnie, jak czarnoksiężnik przechodzi przez palisadę jak gdyby nie była materialna i przywołuje cieniste ogary. Bestie otoczyły go szczelnym kordonem, a potem razem przenikli ściany najbliższej chaty. Nasze uszy wypełnił przerażony pisk wyrwanej ze snu wieśniaczki. Z mimowolnym zadowoleniem stwierdziłam, że Kanimir odwiedził mój niegdysiejszy dom, a wrzeszczącą kobietą była z pewnością moja matka. Za wypełnionym błoną oknem rozbłysło światło. Doszłam do wniosku, że to czarownik pozwolił sobie na efekt bijących z oczu piorunów. Chwilę potem Kanimir opuścił chałupę i ruszył do kolejnej chaty.
 – Helena, co to ma być?  – spytał Zamir głosem, który jasno dawał znać, że to, co widzi, bardzo mu się nie podoba.
 – Chcieli mordować i palić  – syknęłam  – a patrzymy na to, co udało mi się utargować w ramach obrony cywili.
 – Chcieli?
 – Kanimir i Błysk.
 – Kim do siedmiu strzyg jest Błysk?
 – Smokiem  – mruknęłam ponuro.
 – Słucham?!
Grzmoty piorunów nad Święciwodami były coraz częstsze. Niebo co chwila przecinały błyskawice, ale nie było najmniejszych śladów deszczu. Kanimir ostatecznie wyszedł na ulice. Jego ogary wyganiały z chat przerażonych wieśniaków. Ludzie biegali jak szaleni, próbując wyślizgnąć się z zacieśniającej się pętli pomiędzy czarownikiem a jego psami.
 – Ta twoja ochrona cywili oznaczała zabijanie tylko co piątego zamiast co drugiego?  – warknął Zamir.
 – Miał w ogóle nikogo nie...  – zaczęłam, ale wtedy nagle jeden z ogarów rzucił się prosto na uciekającą kobietę, w której rozpoznałam wyjątkowo złośliwą znajomą z dzieciństwa. Potężnymi szczękami wyrwał jej z rąk niesione dziecko, a pazurami rozorał jej pierś. Obok kolejny ogar skoczył na próbującego się bronić widłami wieśniaka i rozszarpał mu gardło.
 – Nie  – wymamrotałam  – to nie tak miało być. Nie tak!
Niewiele myśląc, skupiłam się wolnej przestrzeni przed Kanimirem, zebrałam moc i teleportowałam się przed czarnoksiężnika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz