<< Rozdział 6
– Kanimir! Co ty wyprawiasz?! – wrzasnęłam. Ledwie się zmaterializowałam, skoczyłam ku czarnoksiężnikowi. – Miałeś ich nie zabijać! Zapomniałeś już?!
– Kanimir! Co ty wyprawiasz?! – wrzasnęłam. Ledwie się zmaterializowałam, skoczyłam ku czarnoksiężnikowi. – Miałeś ich nie zabijać! Zapomniałeś już?!
– Tak jest
ciekawiej – odparł. Jego oczy były
ciemne jak noc. Wyglądał, jak gdyby niewiele do niego docierało. Drżąc,
wzniosłam dokoła siebie barierę obronną. Czarownik nie wyglądał, jak gdyby nad
sobą panował. W tym stanie mógł zniszczyć wszystko i wszystkich, nawet nie
zastanawiając się, co robi.
– Co z
tego, że ciekawiej?! Mówiłeś...
– Zmieniłem
zdanie – przerwał mi z obłąkańczym
uśmiechem. – Widzisz, zapomniałem już
jak to jest czuć zapach krwi w powietrzu. Już dawno nie byłem otoczony przez
takie przerażenie i cierpienie. Śmierć musi zebrać swoje żniwo, zbyt długo
trzymała się z dala od tej wioski.
Mimowolnie się cofnęłam. Czułam, że otworzył swój
umysł i chłonął wszystkie otaczające nas uczucia osaczonych jak zwierzyna
ludzi. Wzniosłam jeszcze kilka barier obronnych, śmiesznie słabych w porównaniu
z jego mocą i w samobójczym akcie bohaterskiej brawury spróbowałam go
powstrzymać. Z całą siłą, jaką posiadałam, uderzyłam w jego umysł, próbując go
zmusić, żeby się zamknął. Gdyby to zrobił, przestałby odczuwać taką perwersyjną
przyjemność z otaczającej nas śmierci i może by się opamiętał. Na ułamek
sekundy nasze umysły się zetknęły, potem odepchnął mnie jak szmacianą lalkę.
Ta krótka chwila kontaktu wystarczyła jednak,
żebym zrozumiała, jak beznadziejna była sytuacja moja, wieśniaków oraz całej
mojej misji. Dała mi również coś, czego nie mieli wątpliwej przyjemności doświadczyć
żadni normalni Biali Magowie; uchwyciłam bardzo powierzchowny sposób, w jaki
Czarni postrzegają świat i przez ten przerażający ułamek sekundy odebrałam go
jako własny. Pełen mroku i nienawiści, pozbawiony światła, miłości i ciepła
świat. Dla niego śmierć była prawdą, a życie tylko słowem. Miałam wrażenie, że
Kanimir był czymś więcej, niż tylko szalonym czarnoksiężnikiem, ale zabrakło mi
czasu by zrozumieć, czym. Jednocześnie jednak cieszyłam się, że nasz kontakt
nie trwał dłużej. Nawet ta chwila starczyła, by moje kolana zaczęły się trząść,
a ręce pokryły gęsią skórką.
W jeszcze jednym akcie heroizmu zapaliłam w dłoni
świecącą kulę energii, przelewając w nią niemal całą pozostałą mi moc.
Zakręciło mi się w głowie, a świat nieco rozmazał. Nie starczyło mi sił na ani
jedno kompletne zaklęcie więcej. Z pełną tego świadomością wrzasnęłam;
– Przestań!
Kątem oka zarejestrowałam mknącego nad łąkami
Błyska. Moich uszu dobiegł huk niszczonej stodoły i przerażone, urwane nagle
muczenie krowy. Smok bezlitośnie zionął ogniem, najpierw w powietrze, a potem
na pobliskie budynki. Zerwał się do lotu i zaczął podpalać łąki, nic sobie nie
robiąc z uciekających nimi nielicznych wieśniaków. Widziałam wyraźnie, jak
zniżył lot, z rykiem chwycił biegnącego mężczyznę i zacisnął szczęki.
Zadrżałam. Pomimo panującej w pobliżu gehenny było
mi zimno. Z powrotem skupiłam się na –
na moje szczęście – ignorującym mnie
Kanimirze. Od strony czarnoksiężnika, tak jak w bibliotece w wieży, biło
lodowate powietrze. Ziemia pokryła się szronem, kałuże po niedawnym deszczu
zamarzły. Każdy oddech tworzył przed twarzą obłoczki pary. Ogary rozbiegły się
po wsi, ścigając wieśniaków. Zostałam sam na sam z czarownikiem.
Po raz pierwszy w pełni zrozumiałam, jak
przerażającym... potworem był Kanimir. Pośród nagle zapadłej na majdanie ciszy poniósł
się jego szczery, wesoły śmiech. Nie był to śmiech zawiści, lecz
najprawdziwszej radości. Zadrżałam. W tej chwili po raz pierwszy naprawdę bałam
się Kanimira. Chciałam uciec, z dala od Święciwód, Północnych Rubieży i jego.
Tylko... Jeśli ja go nie powstrzymam, kto to
zrobi? Jeśli ucieknę, czarnoksiężnik może i zaraz dojść do wniosku, że jednak
chce Wymazać Święciwody i zrobi to, nie przejmując się nadal zamieszkaną przez
kolegów Kruczą Wieżą, mną czy latającym nad naszymi głowami Błyskiem. Uderzyłam
w niego skoncentrowaną w dłoniach energią, a gdy bez trudu rozproszył mój atak,
skoczyłam w jego stronę.
– Kanimir!
Błagam! Przestań! – wrzasnęłam. Jeszcze
raz zaatakowałam jego umysł, tym razem próbując mu przekazać jedną jedyną myśl:
"wystarczy na teraz". Odbił mój mentalny cios jak urok rzucony przez
czterolatka i skierował na mnie dziwnie puste, mroczne spojrzenie. Uniósł dłoń,
gotów w każdej chwili rozbić mnie na pojedyncze cząsteczki i wtedy go dopadłam.
Prześlizgnęłam się pod jego wyciągniętą ręką i niewiele myśląc, przytuliłam się
do niego. Przywarłam do niego całym ciałem, szepcząc do ucha wszystko, co
przyszło mi do głowy;
– Już
wystarczy – mamrotałam. – Wystarczy. Jestem tu. Jeszcze trochę i
skrzywdzisz i mnie, i Błyska. Chyba nie chciałbyś skrzywdzić Błyska, prawda? Wystarczy.
Zraniłeś już wystarczająco wielu. Teraz pora odpocząć.
– Nie
jestem zmęczony – odparł z konsternacją.
– Ale ja
jestem – wyszeptałam. Otarłam się o jego
umysł, próbując mu przekazać wyczerpanie zużyciem niemal całej swojej mocy,
która została przecież tak łatwo przez niego rozproszona. – Jeśli teraz nie przestaniesz, to nie będę
mogła tu z tobą zostać, bo zabraknie mi sił. Muszę odpocząć. I ty też musisz,
patrz na swoją rękę. Znowu krwawisz.
Łagodnie podniosłam mu do oczu jego własne,
nacięte przedramię, które przez ogromny przepływ energii magicznej faktycznie
na powrót zaczęło krwawić.
– To nic – stwierdził – małe zadrapanie.
– Nawet o
małe zadrapania trzeba dbać –
wymamrotałam – bo zostawione samym sobą
mogą się poszerzać i ropieć, aż staną się ogromną raną, której nie da się zaleczyć.
Nadal stał, twardy i zimny, niepodobny do
Kanimira, który rozmawiał ze mną ledwie pół godziny temu, ale poczułam, jak powoli
wstrzymuje przepływ magii. Powietrze dokoła nas zaczęło się robić cieplejsze, a
grzmoty nad głowami ucichły. Błysk również dokończył swego dzieła i opuścił
Święciwody, znikając w mroku nocy.
– Dziękuję – wyszeptałam. A potem doszłam do wniosku, że
kryzys został zażegnany i mogę sobie w końcu zemdleć.
– Heleno,
obudź się – ktoś potrząsnął mną za
ramiona, za nic mając litość dla wyczerpanej wiedźmy i jej głowy. Uczucie
towarzyszące wyczerpaniu mocy jest bardzo podobne do mocnego kaca. Może nawet
gorsze. Przy kacu można przynajmniej wstać o własnych siłach.
Jęknęłam przeciągle. Kręciło mi się w głowie,
która zresztą bolała, jak gdybym oberwała morgensternem. Takim chłopskiego
wykonania. Z gwoździami.
Niechętnie otworzyłam oczy. Księżyc wyglądał zza
chmur, oświetlając sylwetkę pochylającego się nade mną mężczyzny. Jego na
powrót błękitne, niemal zmartwione oczy bacznie obserwowały każdy mój ruch, a
gdy usiadłam, klnąc na czym świat stoi, rozbłysły z rozbawieniem.
– Widzę, że
masz się dobrze – Kanimir uśmiechnął się
z zadowoleniem. Z ulgą zauważyłam, że na powrót zachowywał się jak ten sam
czarnoksiężnik, którego myślałam, że znam.
– Dobrze? – jęknęłam i mimowolnie sypnęłam kolejną
wiązanką, bo moją głowę znowu przeszył ostry ból. – Czuję się świetnie. Jak zombie.
– Wyglądasz
całkiem żywo.
Zabrakło mi argumentów, więc zaklęłam jeszcze raz
i spróbowałam wstać. Nogi miałam jak z waty, ale czarownik najwyraźniej zdołał
odczytać moje zamiary, bo złapał mnie za ramię i pociągnął w górę. Brakowało mu
wyczucia, ścisnął mi rękę tak, że z bólu aż zgrzytnęłam zębami. Kiedy mnie
postawił, nogi same się pode mną ugięły. Teraz jego uścisk przynajmniej miał
sens – gdyby trzymał mnie słabiej, już
dawno wylądowałabym na tyłku. On tymczasem spróbował mnie postawić po raz
kolejny, a gdy mu się nie udało, łaskawie posadził mnie pod drzewem i wpatrzył
się we mnie z wyrzutem;
– Kości ci
się rozpuściły, czy się ze mną droczysz?
– Zmieniłam
się w bezkostną kupę mięsa i włosów –
sarknęłam.
Zmarszczył brwi.
– Czemu?
– Bo zużyłam niemal całą swoją moc? –
warknęłam.
– Przecież rzuciłaś ledwie dwa czy trzy
zaklęcia – zauważył bez cienia zrozumienia.
– Pakując w nie wszystko, co miałam?
– Naprawdę?
Wyglądał na szczerze zainteresowanego. Westchnęłam
ciężko.
– Może ty
tego nigdy nie doświadczyłeś, ale normalni magowie po czymś takim czują się,
jak gdyby ktoś przyłożył im obuchem w głowę.
– Trudno mi
wyczerpać całą rezerwę – mruknął z konsternacją, a potem oczy rozbłysły
mu zaciekawieniem, a ja pomyślałam, że już wiem, co czarownik zaraz zrobi. Ku
własnej rozpaczy, nie pomyliłam się. Kanimir wyciągnął z nadal zawieszonej na
ramieniu torby pióro i notatnik, nożem po raz kolejny naciął przedramię i
wyczekująco się we mnie wpatrzył.
– Mam ci
opisać jak się czuję, zanim znowu omdleję?
– prychnęłam z niedowierzaniem. Jego szczere spojrzenie stanowiło
wystarczającą odpowiedź. Westchnęłam ciężko.
– Boli mnie głowa. Bardzo. Tak samo jak każda inna część ciała. A o
wstawaniu nie ma mowy, nogi mam jak z waty. Ale to już pewnie wiesz.
Czarownik energicznie zanotował te jakże ważne
informacje, dodał kilka uwag – zapewne
coś w stylu "oczy ma podkrążone, a lico blade niczym całkiem żywy
trup" – po czym otarł nóż i schował przybory. Uśmiechnął się z
zadowoleniem.
– Tak w ogóle, to po co robisz te notatki? –
spytałam.
– Kiedy stykam się z
czymś nowym, o czym w najlepszym razie miałem szansę czytać, notuję
spostrzeżenia i porównuję je później z książkami – odparł – w końcu najlepiej jest się uczyć
przez własne doświadczenia.
– Więc prowadzisz obserwacje wszystkiego, co cię otacza? –
sarknęłam.
– Owszem – uśmiechnął się wesoło – zwłaszcza tego, czego
nigdy nie doświadczyłem i czego nie rozumiem.
Zmarszczyłam brwi w zamyśleniu. To było dość dziwne
zachowanie, ale może dzięki niemu zdołałabym go lepiej poznać? Zrozumieć, czemu
w ogóle bierze pod uwagę Wymazanie Święciwód i – bogowie, dopomóżcie – zapobiec
przyszłym napadom na bardziej lub mniej niewinnych wieśniaków?
– A notujesz też swoje przeżycia?
– Czasami.
– A uczucia?
– Jakie uczucia?
– No nie wiem – zatoczyłam dłonią kilka kółek, próbując w
ten sposób wspomóc procesy myślowe – na przykład miłość albo nienawiść?
– Po co miałbym notować cokolwiek o nienawiści? Doskonale
ją znam.
No tak. Zapomniałam, że to czarownik. Czarna magia różniła
się od białej między innymi tym, że miała drugie źródło, którym były negatywne
emocje. Dlatego najpotężniejsi czarnoksiężnicy byli często ludźmi po
najgorszych możliwych traumach. Kanimir pewnie się od nich nie różnił.
– No a miłość?
– Ją też znam – uśmiechnął się z wyższością.
Złożyłam ręce na piersi
i zmarszczyłam brwi. Akurat to mi nijak nie pasowało. Postanowiłam go
nieco sprawdzić, więc zapytałam;
– No to czym jest miłość?
– Uczuciem – odparł z ironią.
– Bardzo śmieszne. Mam na myśli, kiedy wiesz, że ktoś cię
kocha?
– Gdy nie musisz tego kogoś zmuszać, żeby rozłożył przed
tobą nogi.
Słucham?
– M-może zmieńmy temat – zaproponowałam, czując, jak palą
mnie policzki. Nie spodziewałam się, że rozmowa mogłaby zejść na takie tematy.
– Rumienisz się jak panienka – uśmiechnął się czarownik,
nic nie robiąc sobie z moich prób spiorunowania go wzrokiem.
– Zoostaw mnie w spokojuu – jęknęłam i ukryłam twarz w
dłoniach.
– Kto by pomyślał, że patrzenie na twoje zmiany nastroju
może być tak dobrą zabawą – parsknął. Za to obserwowanie jego zmian nie było
ani odrobinę zabawne! Miałam zasłonięte oczy, ale po szeleście obok wywnioskowałam,
że Kanimir musiał podejść bliżej. Niepewnie podniosłam wzrok i znalazłam się
twarzą w twarz z czarownikiem.
– Co ty robisz?! – pisnęłam i spróbowałam się odsunąć, ale
głowa przypomniała sobie, że ma kaca i nagłym zawrotem uniemożliwiła mi
ucieczkę.
– W sumie ty też masz całkiem ładną buzię – stwierdził.
– Idź sobie!
Czułam, jak moja twarz płonnie niczym pochodnia. Jeszcze
trochę i zacznę się świecić!
– No dobrze już, dobrze – prychnął. Usiadł obok i wpatrzył
się w horyzont albo inny, sobie tylko znany punkt. Podążyłam za jego wzrokiem.
Chyba obserwował pasące się nieopodal stado saren. Ciekawe, o czym myślał. O
czym może myśleć szalony czarownik, patrząc na niewinne zwierzątka? Pomysły,
które przyszły mi do głowy zdecydowanie nie należały do przyjemnych, więc
przejrzałam listę tematów, którymi mogłabym odwrócić swoją uwagę od zabijania,
patroszenia żywcem i wiwisekcji.
– Wiesz, miłość wcale nie polega na rozkładaniu nóg –
mruknęłam mimowolnie. No dobra, temat aż tak bardzo się jednak nie różnił…
– A na czym? – zapytał.
– No… Na tym, że chcesz być z osobą, którą kochasz. Chcesz
ją chronić i sprawić, żeby była szczęśliwa, i żeby nikt nigdy jej nie
skrzywdził.
Kanimir nie odpowiadał, najwyraźniej trawiąc nowe
informacje. Chwilę powierciłam się w miejscu, doszłam do wniosku, że już mi
lepiej i spróbowałam wstać.
Jednak nie było lepiej.
Ze zrezygnowanym westchnieniem, próbując zignorować
złośliwy chichot czarownika, opadłam z powrotem na trawę.
– Okazałbyś trochę skruchy! – warknęłam.
– Czemu?
– Bo to przez ciebie! Co ci w ogóle strzeliło do głowy,
żeby zmieniać plan?!
– Mówiłem już, to świetna zabawa.
– Jak dla kogo!
– A co w tym złego?
Wzięłam głębszy wdech. No właśnie, co złego było w
dręczeniu ludzi, którzy gdyby mogli, sami by mnie zamordowali?
– Nooo… wiesz. Na pewno nie poprawiasz ich opinii o magii.
A jeśli są tam jakiekolwiek obdarzone nią dzieci, skazałeś je właśnie na
jeszcze gorsze prześladowania – zauważyłam. – Wiesz, miałam kiedyś brata. Był
kochany, rzucał różne takie urocze iluzje. Na przykład latające wkoło mnie
motylki albo lisy. Dorastaliśmy w tej wiosce. Ale któregoś dnia zdarzył się
nieszczęśliwy wypadek i go zamordowali, chociaż to ja użyłam niebezpiecznej
magii, a on wszystkich obronił. Zlinczowali go za coś, czego nie zrobił. Ty
mogłeś skazać mieszkające tam dzieci na to samo.
– Nie bardzo mnie to obchodzi – przyznał czarnoksiężnik. –
Sam wykorzystałem kilkoro do swoich badań.
– Słucham?! A gdyby z tobą ktoś coś takiego zrobił? –
spróbowałam przemówić do jego sumienia, ale nie bardzo wiedziałam, czy
czarownik miał w ogóle coś takiego jak sumienie. – Chociaż spróbuj się postawić
na ich miejscu! Kanimir, to jest złe, po prostu. Sam ten fakt powinien ci
wystarczyć za powód, żeby więcej nie bawić się kosztem wieśniaków!
Zaczynałam przejmować się Święciwodami? Raczej nie. Ale
czułam, że jeśli pozwolę mu dalej bawić się kosztem bardziej lub mniej
niewinnych, stracę też szanse na powstrzymanie go przed Wymazaniem połowy Blizbory.
Kanimir przez chwilę się nie ruszał, jak gdyby się nad
czymś zastanawiał. Już myślałam, że nic nie powie, gdy nagle się poderwał;
– Ktoś tu jest – powiedział cicho.
– I co z tego? – westchnęłam zrezygnowana. – I tak nie mogę
wstać.
Chociaż czarownik nawet nie drgnął, poczułam silne zagięcie
aury magicznej dokoła nas. Ziemia lekko tąpnęła, a powietrze zadrżało od jego
mocy.
– Kanimir? – spytałam niepewnie. – Co ty robisz?
– Wysyłam impuls poszukiwawczy.
Jakoś nawet nie zdziwiło mnie, że jego zaklęcie było tak
potężne. Pewnie zlustrował swoim radarem wszystko dookoła, zarówno powietrze,
jak i ziemię. Wzruszyłam ramionami i oparłam się o pień drzewa. Przynajmniej
będzie mi wygodniej, a z czarnoksiężnikiem nic mi nie grozi, dopóki sam nie
postanowi zrobić mi krzywdy.
Kanimir rozluźnił się, usiadł obok mnie i oznajmił;
– To twój znajomy kłobuk.
– Zamir? – zupełnie o nim zapomniałam.
– Tak, Zamir – odparł rozdrażniony głos, zanim w ogóle zobaczyłam
demona. Po chwili kłobuk do nas dotarł i stanął nade mną, przewiercając mnie oskarżycielskim
spojrzeniem ciemnych oczu. Wyraźnie próbował przy tym unikać Kanimira.
– Stało się coś? – spytałam niepewnie. – Gdzie są konie?
– Uwiązane. Ale konie to teraz twoje najmniejsze
zmartwienie. Czy stało się coś? Wcale, ani odrobinę, tylko ten twój
czarnoksiężnik – Zamir jeszcze trochę odsunął się od czarownika – i smok
wymordowali połowę wioski, a pozostała przy życiu reszta właśnie zamierza
zemścić się na zielarce i jej wychowanku!
– Chyba nie chcesz powiedzieć…
– Tak, chcę. Idą w ich stronę, a o ile cepy, widły i
pochodnie nie są ostatnimi czasy zamiennikiem kwiatów, raczej nie mają zbyt
miłych zamiarów.
– Mistrz mnie zabije… – wymamrotałam.
– Mistrz cię teraz martwi? – wścieka się kłobuk. – Helena,
niewinni ludzie zginęli i zginą przez te wasze czarodziejskie gierki!
Widziałam w jego oczach coś więcej, niż wściekłość. Zamir
się martwił. I to bardzo. Raczej nie o mnie.
– Ta zielarka, znasz ją?
Kłobuk warknął wściekle;
– Tak. Mam wobec niej dług wdzięczności, więc bądź tak
łaskawa i spróbuj uratować chociaż ją!
Syknęłam z bólu. Jego podniesiony głos zdecydowanie nie
miał dobrego wpływu na mojego kaca.
– Zamir, nie mogę nawet wstać, co dopiero mówić o ratowaniu
zielarek – wymamrotałam. – Zużyłam całą moją moc, próbując powstrzymać
Kanimira.
Kłobuk aż się zatrząsł.
– Nie możecie pozwolić im zginąć! – warknął.
Czarownik spojrzał na mnie uważnie;
– Mogę ci użyczyć trochę swojej mocy. Ale nie wiem, jak
przyjmiesz czarną magię. Mogę też sam tam pójść.
– Nie trzeba, poradzę sobie. Miałam z nią styczność w
akademii – zapewniłam go. Wolałam, żeby nie spotykał się z wieśniakami. Nie
teraz.
– Podaj rękę.
– Tylko proszę, powoli – wymamrotałam – dla ciebie
"trochę" może oznaczać przepełnienie rezerwy dla mnie.
Dłoń Kanimira była sucha i zimna, idealnie pasująca do moich
wyobrażeń czarnoksiężnika. Złapał mnie i ścisnął, aż zabolało. Czując, jak
proponuje mi swoją moc, ostrożnie pozwoliłam mu na kontakt. Niemal natychmiast
tego pożałowałam. Czarna magia, z której czasami korzystałam, była dziecięcą
igraszką w porównaniu z tą mocą. Samo natężenie towarzyszących jej emocji mnie
przytłoczyło. Czarownik błyskawicznie zapełnił moje "zbiorniki".
– Starczy – mruknęłam. Teraz kręciło mi się w głowie ze
zgoła przeciwnego powodu, niż przed chwilą.
– Co ty możesz zrobić z tak małą mocą? – zdziwił się
Kanimir.
– To, co każdy zwyczajny mag – odparłam. Podniosłam się z
ulgą. Nogi już mi się nie trzęsły, tylko w głowie panował mętlik. Czułam się,
jak gdybym z niewiadomego powodu nagle dostała depresji. Miałam nadzieję, że
uda mi się w miarę szybko przyswoić pożyczoną moc i wyzbyć się obarczającego ją
ładunku emocjonalnego. – Zamir, prowadź.
Ruszyłam za kłobukiem. Ledwie przeszłam jakieś trzydzieści
kroków, zawahałam się. Odwróciłam się do czarownika. Nie ruszył się z miejsca.
– Kanimir… – zaczęłam niepewnie. – Dziękuję.
– Nie ma za co – odparł z uśmieszkiem. Pewnie nawet za
bardzo się nie zmęczył tą energetyczną pożyczką.
– Nie, nie rozumiesz – spuściłam wzrok. – Dziękuję, że nie
próbowałeś połączyć się ze mną umysłem. Ja… nie wiem, czy w tej chwili bym to
dobrze zniosła.
Na szczęście do przekazywania mocy nie był potrzebny taki
kontakt. A po tym, czego niedawno doświadczyłam, gdy otarłam się o jego
świadomość, musiałam jeszcze ochłonąć.
Wzruszył ramionami;
– Nie do końca wiem, o czym mówisz, ale proszę bardzo –
prychnął z rozbawieniem, podniósł leżący na ziemi chlebak i rzucił na
odchodnym; – Jeśli będziesz chciała się spotkać, wiesz, gdzie mnie szukać.
– Hela, rusz się! – warknął Zamir.
Posłusznie ruszyłam za nim. Nie zabiegliśmy daleko. Niemal
natychmiast dotarliśmy do uwiązanych przez kłobuka koni. Dosiadłam Śpiocha i
bezlitośnie wbiłam pięty w jego boki. Skoro Zamirowi tak zależało na zielarce,
chciałam pomóc. Tym bardziej, że kobiecina najpewniej była obdarzona magią,
lecz brakowało jej mocy do użytku praktycznego, w tym do samoobrony. To samo
dotyczyło jej ucznia.
Cwałowaliśmy przez łąki, przecięliśmy kilka strumyków i jak
strzała wypadliśmy na leśną ścieżkę. W nocy znajome niegdyś tereny wydawały się
obce i wrogie, tym bardziej, że nie mogłam rozpoznać okolicy. Gdziekolwiek
Kanimir mnie przeniósł, zapewne znaleźliśmy się w tej części puszczy, do której
nie wolno mi się było zapuszczać, czyli, mówiąc prościej, na północny wschód od
Święciwód. Kłobuk jednak zdawał się doskonale wiedzieć, gdzie jedziemy, więc
zdałam się na jego orientację w terenie i jedynie bezmyślnie za nim podążałam.
Księżyc schował się za chmurami i dokoła nas zapadła
ciemność. Śpioch potknął się raz i drugi, ale jakoś udało mu się mnie nie
zrzucić. Wyczarowałam świetlika i puściłam go przodem. Teraz przynajmniej konie
widziały, gdzie biegną. Wkrótce moich uszu dobiegły krzyki i złorzeczenia, a
między pniami wiekowych drzew zaczęły majaczyć światła pochodni.
– Zamir! – zawołałam – ile czasu minęło od ataku na
wioskę?!
– Cztery godziny! – odkrzyknął kłobuk. – W międzyczasie
wieśniacy zdążyli oszacować straty i przypomnieć sobie o zielarce!
– By to piorun trzasnął!
Chyba tylko nawiedzeni Święciwodczanie mogli mieć takie
pomysły zaraz po masakrze, przecież nie zdążyli nawet pochować swoich rodzin! W
pełnym cwale wpadliśmy na niewielką polankę, niemal stratowaliśmy kilku
rozwścieczonych wieśniaków i samą siłą rozpędu przebiliśmy się przez ich
niespodziewający się napadu z tyłu mur. Śpioch zarżał z oburzeniem i przysiadł
na zadzie, a ja poczułam się nagle mężnym rycerzem, i korzystając z tej
heroicznej pozy zawołałam;
– Stójcie!
Cóż, zamiary miałam dobre, ale na tym się skończyło.
Zostałam obrzucona serią obelg i kilkoma kamieniami. W ostatniej chwili
wzniosłam tarczę, a pociski z sykiem odbiły się od bariery. Rozejrzałam się,
żeby ocenić sytuację. Staliśmy przed niewielką chatą, ogrodzoną krzywym płotem.
Na równiutkich grządkach rosły najróżniejsze zioła, wiele z nich suszyło się
pod okapem. W drzwiach stała przykulona staruszka, chyba jako jedyna naprawdę
zaskoczona naszym przybyciem. Tłum dokoła nas okrążył chatę, odcinając jej
wszystkie drogi ucieczki. A na ziemi, zaledwie parę łokci od kopyt Śpiocha,
leżał nieprzytomny, ciężko pobity chłopiec.
– Odejdźcie stąd! – krzyknęłam. – I nie wracajcie! Zielarka
niczym wam nie zawiniła, gdybyście mieli trochę rozumu w głowie, przynieślibyście
do niej rannych!
– Nie będziesz nas pouczać! – zawołał mój
"kochany" ojciec, a potem sypnął w moim kierunku taką wiązanką, że aż
się zarumieniłam. – Najpierw napuszczasz na nas czarnoksiężnika, a potem
myślisz, że będziemy cię słuchać? Niedoczekanie! Odpłacimy ci teraz, ty… –
kolejna wiązanka. No kto by pomyślał, że na prowincji znają takie brzydkie słowa!
– Chłopcy, brać ją i tego jej zawszonego chłoptasia!
Zamir krzyknął ostrzegawczo, a potem zamienił się w
wyrośniętą wronę, wzniósł w powietrze i zapikował, bezlitośnie atakując twarz
najbliższego wieśniaka. Nie pozostawałam daleko w tyle. Dobyłam miecza i z
okrzykiem "hurra!" rzuciłam się na nacierających wieśniaków. Mimo
wszystko nie chciałam ich zabijać, więc raczej biłam płazem, niż cięłam. Nie
szczędziłam też energii na zaklęcia, ogłuszając chłopów i odrzucając ich do
tyłu. Kilku udało mi się nawet związać. Kątem oka widziałam, jak doskonale
radził sobie Zamir. Naprzemiennie chlastał przeciwników mieczem i zamieniał się
we wronę, próbując ich oślepić lub po prostu odstraszyć.
Święciwodczanie bardzo szybko zrozumieli, dlaczego zwykły
człowiek nie ma szans przeciw magowi. Równie szybko opadł ich zapał do
mordowania. Nadal śląc w naszym kierunku wiązanki, wycofali się w stronę
wioski, zostawiając nas sam na sam z zielarką i jej uczniem.
Teraz, gdy już nie musiałam sprawiać wrażenia większej i
groźniejszej, zsiadłam ze Śpiocha i podeszłam do nieprzytomnego chłopca.
Oddychał, ale płytko i słabo.
– Musimy go opatrzyć – mruknęłam cicho.
Staruszka przytaknęła. Była blada jak ściana. Pewnie rzadko
kiedy napadała ją połowa wioski z widłami i pochodniami. Zamir ostrożnie
podniósł nieprzytomnego chłopca i wniósł go do środka. Ruszyłam za nim. Gdy
położył go na łóżku w izdebce zapewne należącej do zielarki, usiadłam przy nim
i zaczęłam magicznie szukać uszkodzeń. Był w ciężkim stanie, ale jego życiu nie
zagrażało niebezpieczeństwo.
To nie jego ciało mnie zmartwiło. Cokolwiek wieśniacy mu
zrobili, skrzywdzili jego umysł. Być może nieodwracalnie.
Tę noc spędziłam przy chłopcu, powoli lecząc jego rany i
nieustannie lustrując umysł. Za drzwiami słyszałam przyciszone głosy. Zamir
najwyraźniej rozmawiał z zielarką. Nie chciałam im przeszkadzać. Wiedziałam, że
mogłabym zostawić dzieciaka, żeby opiekowała się nim staruszka, ale kobieta
mogła leczyć jedynie jego fizyczne rany. Nie mogła natomiast zrobić nic z tymi
najgorszymi. Ja mogłam przynajmniej próbować łagodzić jego cierpienie.
Gdy rano, ledwie żywa, wyszłam z izdebki, Zamir i zielarka
dopadli mnie, najwyraźniej nie mogąc się doczekać wieści.
– I jak? – zapytali chórkiem.
– Jeśli chodzi o jego ciało, szybko się wyliże – obiecałam.
– Ale jego umysł będzie wymagał długiej opieki. Być może nigdy nie wróci do
siebie.
– Co oni mu zrobili? – spytała zielarka przyciszonym
głosem.
Wzięłam głębszy wdech i ciężko powiedziałam;
Cieszę się, że (w końcu c:) dodałaś nowy rozdział. Nie żebym narzekała, ale malo się działo :D i krótko, ale tym się nie przejmuj, mi zawsze jest mało, a zwłaszcza jak coś mi się podoba.
OdpowiedzUsuńNie będę przedłużać, wiedz, że czekam niecierpliwie na dalszy ciąg i życzę Ci spokojnej drugiej połowy wakacji c:
tak szczerze mówiąc, to najdłuższy z dotychczasowych rozdziałów. Zazwyczaj piszę je na 11 stron a5, a ten ma 12 (pełnych).
UsuńDziękuję za życzenia :) muszę przyznać, że coraz poważniej zastanawiam się nad zupełnym przeniesieniem "Czarnoksiężnika" na wattpada, bo łatwiej mi tam wszystko ogarnąć mam lepszy feedback, a jednak feedback dużo dla mnie znaczy (to na dobrą sprawę jedyny kontakt z czytelnikami przy takiej publikacji). Ale powstrzymuje mnie świadomość, że nie wszyscy mają wattpada i chcieliby się rejestrować (nawet, jeśli z google'm lub facebookiem) w kolejnym serwisie.
Wedlug mnie Wattpad to bardzo dobra opcja. Czytanie jest o wiele wygodniejsze, a zwłaszcza na urządzeniach mobilnych. Poza tym myślę, że większość czytelników ma już konto
OdpowiedzUsuńCóż... o ile się nie mylę, już mnie tam znalazłaś :) Pewnie zamieszczę posta z odnośnikiem do wtt z poradą, żeby czytali tam, bo sie przenoszę i już...
Usuń